Wstaję.
Po wczorajszym dniu jestem zmęczona płaczem. Na moje nieszczęście pamiętam go
bardzo dobrze, z najmniejszymi szczegółami. Wchodzę pod prysznic, ubieram się w
byle co i wchodzę do salonu. Siedzi już tam Lyme z lampką wina. Ja mam dość
alkoholu, póki co.
— Już
Ci lepiej?
— Nie
i nigdy lepiej nie będzie. Chcę wracać do domu.
— Chwilę
temu zginął Samuel. Jeszcze tylko Monica umrze i możesz wracać — oznajmia.
Zupełnie
straciłam głowę. Miałam ich wspierać, ale całkiem się załamałam. Przez to śmierć
poniósł mój podopieczny.
— A
tak w ogóle Dominic tutaj był? — pytam, chociaż mało mnie już to obchodzi.
— Tak.
Pytał, co się z tobą stało, że chce ci wyjaśnić. — Przewraca teatralnie oczami.
— Teraz
to już za późno. Chcę jak najszybciej wracać. — Po tych słowach robi mi się
niedobrze i niemal od razu pobiegłam do łazienki.
Co
się ze mną dzieje? Nie wypiłam wczoraj, aż tyle. Tak mi się wydaje. Skoro
pamiętam wszystko to mała szansa , że się upiłam.
— Poranne
mdłości?
— Tak...
— A
może ty w ciąży jesteś? — Uśmiecha się.
— Nawet
tak nie żartuj!
— Spokojnie, jestem po twojej stronie. Mam tutaj znajomego ginekologa. Nie jest po stronie
Kapitolu, wręcz przeciwnie. To nasza wtyczka. — Podana przez nią opcja wydaje się interesująca.
— Nie
mam w sumie już nic do stracenia. Przebiorę się i idziemy.
Tylko
tego mi brakuje. To niemożliwe. Kiedy ostatni raz byliśmy blisko? W trakcie
Tourne. Zdarzały mi się mdłości, ale nie zwracałam na to uwagi. Myślałam, że
się czymś strułam. Tylko nie to. Szybko się przebieram i wychodzimy.
— Musimy
pozostać niezauważone. Wszędzie mają kamery. Chyba nie chcesz, żeby Snow się
dowiedział?
— Pewnie, że nie — odpowiadam opryskliwie.
Idziemy dość długo. Końca drogi nie widać. W sumie można podziwiać wygląd tego ohydnego
Kapitolu. Musimy rozpracować wszystkie możliwe tu kryjówki. Mało mam problemów?
Na co mi to było.
— Lyme... — zaczynam, jednak się zacinam.
— Tak?
— Ja...
ja się boję... Czy poradzę sobie sama? — Strach mnie opanowuje.
— Jesteś
silna. Twoi rodzice i przyjaciele ci pomogą. Bądź spokojna — pewność rozmówczyni sprawia, iż zaczynam wierzyć w wypowiedziane przez nią słowa.
— Daleko
jeszcze?
— Nie, już prawie jesteśmy.
Przechodzimy jeszcze parę metrów i jesteśmy na miejscu. Zadziwia mnie ten widok. Spokojna
okolica na skraju miasta. Budynek wcale nie wygląda, jak gabinet ginekologiczny.
Spoglądam niepewnie na Lyme. Ona tylko otwiera drzwi i kiwa głową. Może
jednak nie chcę znać odpowiedzi?
— Usiądź
tutaj, zaraz do ciebie wrócę. — Zmierza do pokoju naprzeciwko.
Siadam na skórzanym fotelu. Rozglądam się dookoła. To nie wygląda, jak gabinet tylko
zwykły dom jednorodzinny. Jednak towarzyszka z dwójki nie chce mnie oszukać.
Mam taką nadzieję.
Po
jakiejś chwili przychodzi Lyme w towarzystwie kobiety około trzydziestki. Nie
wygląda mi na mieszkankę Kapitolu. Ruda, dość chuda dziewczyna o średnim
wzroście.
— Zapraszam. — Uśmiecha się.
Podążam
za nimi. Wchodzimy przez drzwi naprzeciwko. Potem jeszcze skręcamy w lewo, a
następnie w prawo. To taki jakby tunel podziemny. W końcu naszym oczom ukazuje
się gabinet.
— Tak, jak ci moja przyjaciółka wspominała, jestem ginekologiem i wtyczką między wami,
a Kapitolem. Powiedziała mi o waszych przypuszczeniach. Połóż się wygodnie. — Wskazuje na specjalistyczne łóżko lekarskie.
Trochę
mnie ciarki przechodzą. Chcę wykluczyć tę możliwość, więc posłusznie wykonuję
wszystkie jej polecenia. Niektóre badania nie są przyjemne, jednak wszystko
zrobię, żeby poznać prawdę. Ostatnia rzecz — USG.
— Ma
pani powiększony brzuch.
— Nie
widzę zmiany. — Nie kryję swojego zaskoczenia.
Wskazuje mi miejsca zaokrąglenia. Akurat myślałam, że troszkę przybrałam na wadze. Po
badaniach karze mi usiąść na krześle, po czym opuszcza gabinet. Zaczynam
się niecierpliwić. Nerwowo stukam paznokciami o blat.
— Przepraszam, że tak długo musiałaś czekać. — Rudowłosa kobieta wraca do pomieszczenia, jak burza.
— I
jak?
— To
już szósty miesiąc. — Uśmiecha się.
— To
niemożliwe.
W tej sytuacji to ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję. Dziecko, kiedy między mną, a Dominickiem wszystko
jest skończone. Wychodzę z gabinetu bez słowa. Omijam Lyme, nic się do niej nie
odzywając. Podążam do wyjścia. Przyjaciółka z dwójki zapewne domyśla się
wyniku, po mojej reakcji.
Idziemy prosto do ośrodka szkoleniowego. Teraz
nachodzą mnie różne myśli. Powiedzieć o tym rodzicom? Jestem dorosła, jednak
za mało odpowiedzialna i po Igrzyskach wydaje mi się, że bardziej przypominam potwora. Jak
ktoś taki ma wychować dziecko? Prawda nadal do mnie nie dociera. Wbiegając do ośrodka, przyciskam w windzie cyfrę
„2”. Lyme ledwo udaje się dostać do windy za mną.
— Przepraszam — mówię krótko.
— Nie
ma problemu.
Wchodzimy
do apartamentu. Od razu kieruję się w stronę salonu i siadam na kanapie. Muszę
to wszystko sobie przemyśleć, jakoś poukładać w głowie.
— Słuchaj, to nie koniec świata — zaczyna Lyme.
— Wiem, ale nikt inny nie może poznać prawdy. Dominic, a już na pewno nie Snow! — Zaciskam dłonie w
pięści.
— I
niby jak chcesz to ukryć przed Dominickiem?
— Nie mam pojęcia. Wracam natychmiast do dystryktu. Powiem o wszystkim rodzicom i nie
pozwolę go wpuścić do środka. Najlepiej będzie powiedzieć mu, że znikłam.
Rodzice świetnie potrafią udawać — mówię, pełna przekonania.
— Mają
po prostu udawać, że nic się nie stało? Umieją udawać tak dobrze twoje
zniknięcie i do tego się tym nie przejmować? Wypali to niby? Dominic nie jest
głupi. Zacznie coś podejrzewać. — Podważa mój plan.
— Dlatego
mi pomóż. Będą udawać przejętych, a ty razem z nimi, podobnie pozostali. — Pomału zaczynam się załamywać.
— Niech będzie. I tak jestem w to już zamieszana — odpowiada, po chwili namysłu.
— Dziękuje.
— Idź
się pakować. Ja załatwię wszystko.
Posłusznie kieruję swoje kroki do pokoju. Pakuję wszystkie swoje rzeczy. Jedyne, czego teraz chcę, to świętego spokoju. Gdy już kończę z bagażami, siadam w salonie, czekając
na Lyme. Kobieta przychodzi za jakąś godzinkę.
— Wszystko
jest gotowe. Moja znajoma ginekolog przyjedzie w dniu porodu. Z Dominickiem to
ja też załatwię. Chodź. — Bierze moje walizki.
Musimy się przepychać przez tłumy klaunów. Żeby tylko wrócić do domu. Na ich widok mam
ochotę zwymiotować. W ciszy zachodzimy na dworzec. Mój pociąg już tam czeka. W
środku siedzi Agnes.
— Znasz
już całą sytuację. Zawieź ją bezpiecznie do domu. — Lyme zwraca się do opiekunki.
— Nie ma problemu.
Świetnie, jeszcze brakuje tego, że ona wie. Bagaże zostają odniesione przez służbę
do mojego przedziału. Ja, niestety, muszę rozmawiać z Agne,s choć wcale nie
mam na to ochoty.
— Kochana, to wspaniale! Jestem taka dumna! Moja trybutka! — Krzyczy, cała w skowronkach.
— A
zamknij się wreszcie!
Opiekunka
nieco wystraszona, milknie.
— Przepraszam cię. — Rzucam na odchodne i opuszczam przedział, zmierzając do swojego wagonu.
Jeszcze nakrzyczałam na nią mimo, że nic takiego nie zrobiła. W sumie, wydzierała się na cały pociąg. To było irytujące. Ale nic konkretnego nie powiedziała. Już sama nie wiem, co się ze mną dzieje. Dlaczego taka jestem? Dotąd dobrze wychowana córeczka burmistrza jedynki, powiedziała takie słowa na głos. Do tej pory umiałam się hamować w takich sytuacjach. W myślach wyklinać na kogoś normalne, ale powiedzieć na głos?
Kładę się delikatnie na łóżku. Naprawdę się zmieniłam. Po co mi to wszystko było? Mogłam się na Igrzyska nie zgłaszać. Jednak chęć spełnienia obietnicy była silniejsza. Mogłam chociaż zginąć, lecz za bardzo chciałam się zemścić. W efekcie straciłam przyjaciela. To wszystko mnie już przerasta. Moje użalanie się nad sobą przerywa pukanie do drzwi.