Wstaję dość wcześnie rano. Kolejne dni minęły. Już po
pokazach. Dzisiaj muszę pożegnać trybutów, bo za parę godzin znajdą się na
arenie. Przebieram się w białą bluzkę i koszulkę, białe spodnie oraz tego samego koloru buty na koturnie. Na głowę zakładam białą czapkę z daszkiem. Jest pięknie.
Schodzę do salonu. Rozsiadam się na kanapie i czekam na Monice oraz Samuela.
Jakieś pół godziny później się pojawiają.
— Ok, słuchajcie, właśnie za parę godzin traficie na arenę. Jedno przeżyje.
Trzymajcie się planu, a może to właśnie któreś z was tutaj wróci.
— Ma
się rozumieć — odpowiada Samuel.
— Zjedzcie
coś i widzimy się przy windzie.
Dzieciaki
posłusznie idą wykonać moje polecenie. Ja udaję się do windy, gdzie chcą ich pożegnać ekipy
przygotowawcze. Dostrzegam tam oczywiście, moją, która teraz zajmowała się
Monicą. Grim patrzy na mnie ze smutną miną. Podobną do tej, kiedy to ja ruszałam
na arenę.
Po zjedzeniu śniadania przychodzą trybuci, żegnają się z ekipami, po czym podążają za mną. Odprowadzam ich pod sam poduszkowiec. Styliści lecą osobnym, a ja
tymczasem wracam do siebie.
Siadam z tymi „lepszymi” dworzanami Snowa razem z
innymi zwycięzcami. Rozmawiają nie mam pojęcia, o czym. Nie interesuje mnie
to. Czekam tylko na rozpoczęcie. Dwie godziny mijają szybko. Zaczyna się odliczanie.
Wyglądają na pewnych siebie. W oczach mają rządzę mordu. Doskonale, tacy mają
być. Żeby zdobyć sponsorów muszą pokazywać się z tej strony. 10 sekund do
startu. Emocje rosną. Słychać entuzjastyczne krzyki Kapitolskich baranów.
Żałuję, że nie mam zatyczek do uszu. Ruszają. Biegną po zlodowaciałej arenie.
Samuel łapie za siekierę, a po chwili zabija pierwszą ofiarę. Znak rozpoczęcia rzezi.
Monica i reszta dobiegają pod Róg Obfitości. Mordują bez opamiętania. Kilkoro
im ucieka, ale to nic. Arena jest kopułą, więc daleko nie zajdą. Moi trybuci gonią jakiegoś
dwunastolatka, to jest śmieszne. Te pamiętne czasy, kiedy ja tam byłam. Zaraz
chwilaa... znowu się zapominam. Z innej perspektywy oglądanie jego
wnętrzności wydaje się obrzydliwe. Świetnie się bawią to dobrze. Też nie umiałam
powstrzymywać radości z każdej zamordowanej przeze mnie osoby. Muszę pamiętać,
że mam z tym skończyć.
— Świetnie
sobie radzą. — Słyszę za sobą głos Lyme.
— Też
tak sądzę — odpowiadam.
— Są
doskonali. — Cashmere znowu sztucznie się uśmiecha, spoglądając na mnie.
Spędzam
jeszcze ze cztery godzinki z nimi. Potem, pod pretekstem przejścia się samej, opuszczam towarzystwo. To świetna pora na śledztwo. Od czego zaczynać?
— Czekaj
chwileczkę. — Ktoś za mną krzyczy.
— Lyme, Cashmere mówiłam, że chcę iść sama. — Oburzam się.
— Im
więcej, tym weselej. Też chciałyśmy się przejść.
Utrudniają
mi bardzo. No dobra, chcą iść, więc niech tak będzie.
Przemierzamy
we trzy puste ulice Kapitolu. Wszyscy są w domach lub na głównym Placu i
oglądają Igrzyska. Cashmere dość głośno zaczyna rozmawiać o modzie. Szkoda, że tak bardzo mnie to nie obchodzi. Chcę się od nich uwolnić, jak najszybciej.
— Co
taka smutna? — Lyme szturcha mnie w ramię.
Nawet
nie mam zamiaru na to odpowiadać. Idę dalej przed siebie, patrząc w każdą
uliczkę. Nie wiem, w sumie, czego szukam. Może Dominica? Po czterdziestu minutach
łażenia mam wrażenie, iż nic nie znajdziemy. Skręcam w uliczkę po mojej
prawej. Silna ręka Lyme mnie zatrzymuje.
— Zmieńmy trasę.
— Tędy
jest skrót do ośrodka szkoleniowego. Chce Ci się taki kawał zawracać? — Pytam zdumiona.
— Pewnie, jeszcze dłuższa przechadzka nam nie zaszkodzi. — Widać zakłopotanie na jej
twarzy.
Wyrywam
się jej jakoś i biegnę w tę uliczkę. Na koturnach to jest dość trudne, jednak
one mają obcasy, więc nie mogą za mną nadążyć. Rozglądam się wszędzie. Co niby
takiego jest w tym miejscu, że nie mogę tędy iść? Zrezygnowana, nie mogąc nic
znaleźć przy ostatnim domu, zatrzymuję się. W oknie jest zapalone światło. Jakaś
kobieta siedzi na parapecie pół naga i całuje się z jakimś facetem. Niby czemu
mam tędy nie iść? To jest normalka... Zaraz, zaraz... to nie może być prawda.
Kiedy tamto Kapitolskie dziwadło wciąga chłopaka w głąb pomieszczenia, dostrzegam jego twarz... Dominic, ty świnio! Podchodzę bliżej. Nie wierzę w to, co widzę.
— Lisa!
Spokojnie, wszystko ci wyjaśnię! — Cashmere mnie dogania.
— Niby w jaki sposób to wyjaśnisz?! Widzisz, co on robi?! — Krzyczę.
— To
nie tak, jak myślisz. — Blondynka nie odpuszcza.
— Ty
też zejdź mi lepiej z oczu. — Coraz głośniej się wydzieram.
W
końcu powolnym krokiem dociera do nas Lyme.
— Chodź, Liso. Cashmere, skoro tak go bronisz i tego, co robi, zostań tutaj sobie. — Wypowiada to stanowczo.
Ruszamy dalej obie. Triumfatorka z dystryktu pierwszego zostaje pod domem, gdzie ten zdrajca zabawia się w najlepsze z kolorowym dziwadłem.
— Jak
on mógł mi to zrobić. — Zaczynam płakać.
— Widzisz, to jest trochę bardziej skomplikowane.
— Wiesz, o co chodzi to mi powiedz?! — Zatrzymuję się.
— Nie
zrozumiesz, poza tym, to nie ja jestem ci winna wyjaśnienia.
— Ty
też jesteś przeciwko mnie? Trzymasz stronę Cashmere! — Uciekam od niej, mam
wszystko gdzieś.
— Czekaj! — Słyszę jej krzyki, lecz nie mam zamiaru się zatrzymywać.
Wbiegam
w kolejną uliczkę i chowam się za domem. Dlaczego to zrobił? Zasrana
świnia... nigdy mu tego nie wybaczę. To jest koniec!
Dobra, ruszam dalej. Co ja
teraz mam robić? Wszyscy się zmówili przeciwko mnie... Co robić? Ocieram łzy.
Po jakimś czasie jestem przy barze. Znajduje się niedaleko ośrodka
szkoleniowego. Siadam przy barku i zamawiam drinka. Utopię swoje gorzkie żale w
alkoholu. Zamawiam kolejne i kolejne.
— Nie
za dużo? — Dosiada się do mnie Finnick.
— Nie — odpowiadam oschle. — Kelner
jeszcze jednego — mówię, dopijając resztę.
— Proszę
już tej pani nie dolewać. — Triumfator z czwórki zwraca się do kelnera i wyrywa
mi z ręki szklankę.
— Co
ty robisz? Chcę się jeszcze napić.
— Wystarczy ci. Posłuchaj mnie przez chwilę. — Łapie mnie za rękę, a następnie przyciąga do siebie.
— Dobra, słucham. — Rozsiadam się wygodniej na krześle.
— Niech
Dominic sam się z tego wytłumaczy. My nie możemy ci o tym powiedzieć. To
bardziej skomplikowane. Z resztą, lepiej usłyszeć wyjaśnienia od tej osoby niż
od kogoś obcego, prawda? — Jego słowa wydają się mieć sens.
— Niech
będzie.
— Chodź, nie siedź tutaj i nie pij. Tym sposobem niczego nie załatwisz. Chcesz wiedzieć, co się dzieje? — Uśmiecha się.
— Tak. — Wstaję. — Kelner, jedno wino na wynos — dodaję.
— Nie
przesadzasz?
— Muszę, chociaż tylko jedno. — Opieram ręce na ladzie.
— No
dobra, ale tylko jedno. — Finnick bierze moje zamówienie do ręki.
Idziemy
do ośrodka szkoleniowego. Pomaga mi dostać się, aż do samego salonu. Stawia wino na
stole.
— Mógłbyś
załatwić, żeby apartament był pusty? Chcę z nim porozmawiać w cztery oczy.
Niech tu przyjdzie. — Otwieram butelkę.
— Ok, tylko nie przesadzaj. Widzę, że ledwo się trzymasz na nogach. — Wchodzi do
windy.
Czekam
dość długo. Prawie wypijam całe wino. Zostaje ostatnia lampka. Wątpię, iż Dominic przyjdzie. Wyglądam przez okno. Wszystko spowija mrok. Nic dziwnego, w
końcu jest noc. Idealny nastrój do mojego humoru. Słychać windę. Ktoś wjeżdża na górę.
Skrada
się za mną. Dopijam ostatni łyk wina.
— Nareszcie
jesteś — zaczynam rozmowę.
— Nie
sądziłem, że ty tutaj jesteś. Finnick powiedział mi, żebym pilnie porozmawiał z
Glossem, który czeka w salonie. — Przeczesuje dłonią włosy.
— Dobra
ściema. — Uśmiecham się.
Podchodzę
do niego powoli. Jedyne, co w tej chwili czuję, to obrzydzenie.
— I
jak się czujesz? — Zadaje pytanie, chcąc zmienić temat.
Gorszej decyzji podjąć już nie może. Nie wytrzymuję. Uderzam go z liścia w twarz.
— Ty
zasrany tchórzu, chociaż byś miał odwagę się przyznać! — Wydzieram się.
Chcę
uderzyć go znowu, jednak chłopak łapie mnie za łokieć i przyciąga do siebie.
— O czym ty mówisz?
— Nie
udawaj idioty! — Wyszarpuję się.
— O
co ci chodzi?! — Jest zdezorientowany.
Chyba
nie wie, że go widziałam. Nikt mu o tym nie powiedział, albo chce mnie
nabrać.
— To
już koniec, rozumiesz? Między nami koniec. Nienawidzę cię. — Wybiegam z salonu.
Biegnę
prosto do windy. Zjeżdżam na sam dół i chowam się za ścianą. Dominic, wybiega po
chwili z ośrodka. Nie chcę go znać. Ponownie podchodzę do windy i tym razem
naciskam przycisk z cyfrą 2. Wjeżdżam na piętro Lyme, Enobarii i Brutusa.
Aktualnie są tam tylko Lyme i Finnick.
— Jak poszło?
— Wszystko
skończone — odpowiadam.
— Na
pewno da się to jakoś inaczej załatwić. — Lyme sięga po szklankę z whiskey.
— Nie, ja mam dość. Finnick powiedział mi, że nie mogliście wyjawić mi prawdy.
Szczerze mówiąc, nie chcę jej znać. Czy mogę u ciebie zostać? Na swoje piętro
nie wrócę. — Dukam przez łzy.
— Oczywiście, kochana. — Kobieta zaprowadza mnie do wolnego pomieszczenia dla gości.
Finnick składa pocałunek na moim policzku oraz deklatuje, iż wszystko będzie dobrze. W jakim on
świecie żyje? To koniec...
— Jest ci ciężko, wiem. Tak w ogóle, ile ty wypiłaś? — pyta Lyme.
— Nie
wiem — mamroczę.
— Kładź
się spać. Wytrzeźwiej i dopiero pogadamy dobrze? — Proponuje.
— Spoko — odpowiadam.
Idę pod prysznic, by zmyć z siebie wszystkie te nieprzyjemności dzisiejszego dnia. Potem rozkładam się na łóżku, nadal nie mogąc przestać płakać. Tyle wypiłam, że może jutro nie będę nic pamiętać? Kusząca opcja. Zapomnienie tego to najlepsza rzecz. Cała sytuacja jest po prostu porąbana. Moje życie nie było tak skomplikowane, kiedy byłam dzieckiem. Może, dlatego, że nic nie rozumiałam? Dość normalnie było, zanim zgłosiłam się do Igrzysk. Od tamtego czasu napotykam na komplikacje. Każdego dnia jest coraz gorzej. Nienawidzę Dominica, nienawidzę Kapitolu, nienawidzę całego świata. Gdybym wiedziała, co mnie czeka, nie zgłosiłabym się na te zasrane Igrzyska! Teraz już za późno na to. Mogłam się wcześniej zastanowić. Żądza zemsty całkiem przysłoniła mi zdrowy rozsądek. Jestem taka głupia i naiwna. Za dużo wypiłam i nie mam siły dłużej płakać, ani nawet pozostać przytomną. Jutro zastanowię się nad tym wszystkim. Pogadam z Lyme. Oby zdecydowała się jednak wyjaśnić mi to wszystko. Po tym zasypiam.