środa, 12 listopada 2014

Rozdział 9: Rzeź

Biegnę ile tylko sił mam w nogach. Most trochę się chwieje, ale nie zważam na to. Tylko nie patrz w dół... Jestem już przy Rogu Obfitości. Jako pierwszy wpada mi do rąk oszczep.
Rzucam w trybutkę, która pojawia się tuż za mną przy Rogu. Wzięła plecak i szykowała się do ucieczki, ale niestety mój oszczep przeszył jej głowę.
Moi „sojusznicy” docierają wreszcie i zaczyna się zabawa. Łapię nożyk i rzucam w serce kolejnej osoby, pada trupem. Przy mnie stoi Chris z siekierą. Patrzymy się jak ci z dwójki i czwórki mordują inne dzieciaki. Kątem oka zauważam, że jakaś dziewczyna biegnie w stronę mojego przyjaciela z nożem bojowym w ręce.
Wyrywam mu siekierę z dłoni, odpycham go, robię obrót i przeszywam siekierą serce wrogiej trybutki. Patrzymy się na siebie stojąc nieruchomo. Analizujemy, co się przed chwilą stało. Po jego oczach widać lekkie otępienie. Nie dziwię się, gdyby nie ta szybka reakcja, byłby trupem. Mam go ratować, co w tym dziwnego? Teraz muszę bardziej wyostrzyć zmysły. Od wejścia na tę arenę działa tylko jeden instynkt — przetrwania.
Podaję siekierkę Chrisowi i wskazuję na most po mojej lewej. Biegnie po nim jakiś chłopaczek z plecakiem. Jest prawie przy końcu. Przyjaciel tylko się uśmiecha i przecina liny trzymające ten most. No niestety chłopak nie dobiega do lądu i spada. Jaki pech... Zaczynamy się śmiać szyderczo.
— Tu jesteście — słyszę głos Alex.
— A niby gdzie mamy być?! — Odpowiadam oschle.
Dziewczyna z czwórki milczy. Zaraz przylatuje uradowana reszta. Śmieją się i opowiadają o tym, jak torturowali innych. Nie mam ochoty tego słuchać. Mnie przejmują tylko własne ofiary.
Podchodzę do dziewczyny, którą zabiłam jako pierwszą oszczepem. Opieram nogę o jej ciało i zaczynam wyciągać broń. Rozrywam przy tym całą czaszkę. Nie wiem czemu, ale sprawia mi to dziwną przyjemność... ta krew... to mordowanie... teraz dopiero czuję, że żyję, ale poczuję się jeszcze lepiej okaleczając Libby. Właśnie co z nią... Ciała przy Rogu nie widzę, jednak mogła spaść.
— Gdzie jest Libby z siódemki? — Pytam.
— Zdążyła złapać siekierkę, plecak i zwiać — odpowiada Mike.
Nie widziałam jej. Startowała zapewne naprzeciwko mnie. Przysłonił ją srebrzysty Róg Obfitości połyskujący w świetle dnia.
— Jesteś pewny? — Dopytuję.
— Tak, nikt jej nie zabije. Wiemy, że to jest twój główny cel i tylko tobie przysługuje prawo zabicia jej — mówi Eleanor.
— To świetnie. Cieszę się, że się rozumiemy.
Podaję oszczep Eleanor. Ona jedyna poza mną umie się nim posługiwać. Co prawda nie jest w tym rewelacyjna jak ja, ale sobie radzi.
Kompletujemy sprzęt i ruszamy w drogę. Ja mam przy sobie dwie maczety zawieszone na plecach, kamizelkę z nożami i plecak pełen najpotrzebniejszych rzeczy jak np. woda, jedzenie, leki itd. Chris wiadomo zamienia się z Leonem za miecz i plecak, Eleanor posiada trzy oszczepy i plecak, Mike i Alex mają po trójzębie i plecakach oraz Leon ma tą siekierkę od Chrisa i plecak. Tak wszyscy mamy plecaki, gdyby tylko jedna osoba taki nosiła zapasy skończyłyby się w jeden dzień.
Ruszamy na pierwszy lepszy teren. Wypada pustynia. Przemierzamy ją dysząc z tego upału. Zdejmujemy kurtki, co chwilę sięgamy po wodę. To jest męczące. Tutaj nikogo nie ma. Pełna wściekłości ze względu na stracony czas i siłę mówię stanowczo:
— Wracamy.
Nikt nie protestuje. Widać, że się mnie boją i dobrze! Zastraszeni nie tkną mojego celu, czyli Libby, ani nie przejdzie im przez myśl atakowanie mnie, czy Chrisa. Zrobią wszystko, co im powiem.
Przechodząc przez most, gdzieś tak na jego środku zauważam dziewczynę z siódemki. Szlag mnie trafia. Macha nam siekierką i zaczyna podcinać liny. Nie ważne, w którą stronę pobiegniemy. Obie są w takich samych odległościach. Nie mam zamiaru wracać na tę pustynię, przeciwniczka liczy na to, że się tam ugotujemy.
Rzucamy się do biegu w stronę Rogu. Jedna strona opada. Nie zważając na to dalej próbujemy dotrzeć do celu. Jesteśmy już o włos.
Rzucam nożem. Przebija on ramię Libby. Dziewczyna krzyczy z bólu i się odsuwa. Wiem, ona nie ma zamiaru odpuścić. Zaraz wróci.
Dobiegamy do celu, ale jednak przeciwniczki nie ma, uciekła. I słusznie, gdybym ją dorwała to rozprułabym. Mogła nas wykończyć jednym przecięciem liny. Można powiedzieć, że nas uratowałam. Odsunęła się i brakło jej czasu na powrót, bo już byliśmy za blisko. Jedynym wyjściem było uciekać.
— Uff — mówi Leon przecierając spocone czoło.
Nie mam zamiaru komentować tej żałosnej reakcji. Powinien mi dziękować, że żyje, podobnie jak reszta.
Siadamy chwilę i odpoczywamy. Most, który odcięliśmy na początku z Chrisem akurat prowadzi do lodowca, tam tylko idiota by pobiegł. Więc, co dalej? Myślę o górach.
— Słuchajcie, powinniśmy iść teraz w góry. Poszukamy naiwnych dzieciaków i przy okazji uzupełnimy zapas wody — mówię.
Ciężko jest im się zebrać, ale dla nich „moje słowo jest święte”. Banda idiotów, którą przewodzę. Jestem jak matka, a to moje dzieci. Trzymają się mojej spódnicy i czekają na koniec myśląc, że wygrają? Śmieszne.
Idziemy w ciszy. Patrzą po kolei na siebie. Czuję ich wzrok na sobie, jednak nie przejmuję się tym. Spoglądam na Chrisa idącego obok mnie.
„Postąpisz właściwie”. Te słowa nie dają mi spokoju. Nawet chowając się pod maską bezwzględnej morderczyni nadal jestem tą samą Lisą. Tą samą dziewczynką, która brała przykład ze starszego brata. Umie kochać, ale też nienawidzić. Kieruje się przede wszystkim zemstą.
Czemu on się zgłosił? Wszystko mi zepsuł. Tak, tak wiem czemu, ale wciąż to do mnie nie dociera.
Udaje nam się dotrzeć do jakiegoś strumyka, a ofiar brak. Sporo zginęło na starcie, jednak to za mało! Łaknę krwi... więcej krwi... a najbardziej krwi Libby...
Napełniamy butelki i siadamy chwilkę, żeby odsapnąć. Przemarsz był już dość długi, ale ja nie zamierzam się poddawać. Możemy iść nocą. I tak mnie nękają koszmary, więc wolę nie zasypiać.
Wspinamy się po wielkiej górze. Ciemność zaczyna dawać się we znaki. Ledwo widzimy skałki, na których się podtrzymujemy. Stawiam nogę na skale, która zaczyna się osuwać i spada. Wiszę teraz podtrzymując się samymi rękami. Przede mną jest Mike i podaje mi dłoń. Podciąga mnie pomału do innych, bardziej wytrzymałych skałek. Pomału zwalnia uścisk i w końcu puszcza moją dłoń. Nawet przydatny jest.
Po męczącej i dość długiej wspinaczce udaje nam się dotrzeć wreszcie na szczyt. Przemierzamy jeszcze trochę las znajdujący się tutaj.
— Proszę, zróbmy przerwę. Jestem zmęczona — mówi niepewna Alex.
Widać, że się boi mojej reakcji. Jakoś zbytnio jest mi to obojętne. Mogą sobie odpocząć w sumie to i tak długo wytrzymali. Jutro czeka nas kolejny dzień polowań.
— Dobra, jak chcecie to kładźcie się spać. Jutro ruszymy dalej — odpowiadam.
Zadowoleni z mojego przyzwolenia rozkładają śpiwory i układają się na ziemi.
— Wezmę pierwszą wartę — dodaję.
Nikt nic nie mówi. Widać, że są zmęczeni. My jesteśmy lepiej przygotowywani do takich warunków niż dwójka, a co dopiero czwórka.
Wchodzę na drzewo i rozsiadam się wygodnie. Patrzę na twarze poległych trybutów. Dzisiaj zginęło ich jedenaście. Mniej niż połowa, faktycznie szalejemy.
— Lisa — słyszę głos dobiegający z dołu.
— Tak, Chris?
— Jeśli chcesz spać ja mogę objąć wartę — oznajmia.
— Nie dzięki. Wiesz, że mnie dręczą koszmary. Nie chcę zasnąć, żeby znów je mieć. Kładź się spać jutro musimy wybić znaczną część tych wymoczków, którym udało się przeżyć fartem. — Uśmiecham się.
No nic, przyjaciel układa się. Przewraca się z boku na bok. Też pewnie dręczą go koszmary. Ja nie chcę ich mieć.
Patrzę w rozgwieżdżone niebo. Jest doprawdy piękne. Zawsze całą „paczką” łaziliśmy sobie do lasu i wpatrywaliśmy się w podobne. Po powrocie zawsze był ochrzan od rodziców, ale nie zważaliśmy na to.
— Piękna noc, jak w naszym dystrykcie — mruczy Chris.
— Och tak. Czemu nie śpisz?
— Koszmary.
— To piękne niebo. Mieliśmy po powrocie niezłe problemy w domach, ale mimo to wymykaliśmy się co noc. — Rzuca mieczem w drzewo.
— To były piękne czasy... zupełnie inne... wtedy Steven żył... wszystko było dobrze... zero problemów... zapominaliśmy o Igrzyskach, olewaliśmy większość. Zapominaliśmy o wszystkim. Liczyła się tylko tamta chwila. Przyszłość i przeszłość przestawały istnieć. Teraz po tym została mi tylko pustka. Przychodząc w tamto miejsce nie czuję tego spokoju. Tej harmonii, bezpieczeństwa tylko Stevena. Sprawiało mi to ból, więc przestałam tam przychodzić. Skupiłam się tylko na treningach — rozgaduję się.
— Wiem, niech wróci dawna Lisa. Po mojej śmierci nie zamykaj się. Nie powtarzaj tego, co było po jego śmierci. Bądź silna dla Johanny i Dominica. Teraz mają tylko ciebie — wydusza z siebie po chwili.
Dziwi mnie to bardzo. Niech tak nie myśli. Nie pozwolę na to. Nie stracę i jego.
— Lepiej spróbuj zasnąć. Jutro czeka nas kolejne polowanie. — Odwracam wzrok.
Niechętnie, ale kładzie się znowu. Sama nie wiem, co mam robić. Przyglądam się jeszcze niebu. Nie, to nie ma sensu. Nie mogę się rozczulać. Muszę być silna, żeby ocalić Chrisa. Może się niedługo zobaczę z braciszkiem?
Po jakiejś chwili mimowolnie zasypiam.