środa, 12 listopada 2014

Rozdział 10: Widzowie

Wczesny ranek. Wszyscy gromadzą się w centrum Kapitolu przy ogromnym ekranie i oglądają drugi dzień zmagań trybutów. Zawodowcy jeszcze śpią, ale na innym terytorium coś się dzieje. Zbliżenie całej akcji.
— Zobacz Caesar para z dziesiątki świetnie się bawi — mówi drugi komentator.
— Owszem spójrzcie na tą rządzę mordu — odpowiada.
Blake pobił jakiegoś czternastoletniego chłopaka z szóstego dystryktu. Jasmine z ogromną satysfakcją okalecza biedaka. Przebijają na wylot jego ramię. Szkarłatna krew spływa po ostrzu miecza. Zaczynają ją zlizywać pomału na oczach swojej ofiary.
— To paskudne, ale i wredne. — Szczerzą się komentatorzy.
Nieźle się bawią. Wiadome, dlaczego są nazywani „świrusami”. Jednak to, co robią w tej chwili nie jest najgorsze. Potem z premedytacją obdzierają chłopaka ze skóry. Pomału ją smażą przy ognisku i zjadają. To jest ohydne. Tną resztę jego ciała na małe kawałeczki. Zjadają go niemal całego, a krew biorą sobie do butelek. W końcu gaszą ognisko i uradowani ruszają dalej.
— Więc kolejny do piachu. Zostało się jeszcze dwanaście. Teraz może pooglądamy ekipę Libby? — Pyta Caesar.
— Bardzo chętnie.
Przemierzają doliny, łąki i lasy. Szukają ofiar. Została się szóstka zawodowców, jej czteroosobowa ekipa oraz dwoje „świrów” z dziesiątki. Jak na razie jest nudno. Tylko chodzą i chodzą. Przydałaby się wreszcie jakaś walka.
Teraz pokazują nam zawodowców. Ledwo wstają. Przybliżają obraz jeszcze trochę. Słychać dokładnie każde słowo przez nich wypowiadane.
— Dobra ruszamy dalej — oznajmia Lisa.
Wszyscy się jej słuchają. To jest samica Alfa i nikt nie ma prawa się sprzeciwić. Widać strach w oczach reszty jej sprzymierzeńców poza jednym chłopakiem z jej dystryktu. On jest spokojny od samego wejścia na tę arenę. On chce wygrać, czy już pogodzony jest ze śmiercią? Na Lisę stawiają pokaźne sumy. Co się dziwić, zdobyła max punktów. Jest świetnie wyszkoloną zabójczynią. Jednak coś mi się wydaje, że taka całkowicie pewna wygranej nie jest, jak podczas wywiadów.
Patrzy błagalnym i zarazem współczującym wzrokiem na Chrisa. Muszą być przyjaciółmi, albo na pewno się znają. Ona chyba będzie coś kombinować. Dostarczyli nam sporo emocji poprzedniego dnia. Dzisiaj na razie tylko jedna ofiara. Za mało się starają. Jeśli nie zaczną zabijać organizatorzy muszą się wtrącić.
— No cóż mili państwo, póki co szukają się wzajemnie — oznajmia Caesar.
Kogo oni chcą nabrać? Ten jego sztuczny uśmiech i zakłopotanie w oczach, kropelki potu na czole mówią wszystko. Ściemnia. Sam nie wie, co oni robią. Oddalają się od siebie z każdą chwilą. Przydałyby się jakieś smakowite tajemnice i romanse w tym całym mordzie, którego tutaj nie widać. Publiczność robi się coraz bardziej znudzona, a prezenterzy nie wiedzą, jak mają ich zapewniać o zbliżających się walkach trybutów.
Patrzymy po sobie wszyscy tu zgromadzeni. Nie ma co robić, ani co oglądać, więc zaczynamy rozmawiać.
— Na kogo obstawiacie? — Pytam.
— Jak myślisz? Na Lisę! — Odpowiada jeden z rozmówców.
— Ja tam na Chrisa — dopowiada inna rozmówczyni.
— Ja na Libby! — Kolejna osoba wykrzykuje.
Tyle odmiennych zdań. Na dzieciątka z dwunastki nie stawia nikt. Co się dziwić? Małe, wychudłe, nie zadbane. Lepiej postawić pieniądze na tych, którzy mają jakieś szanse. W kółko słychać tylko Lisa, Chris lub Libby. Nikt inny nie ma prawa wygrać? Są nieźli to fakt, ale inni też coś potrafią. Mniej, jednak potrafią. Zawsze mogą zabić ich na śnie. Najbardziej bym się uśmiała, gdyby wygrało dziecko z dwunastki. Całe fortuny poszłyby w błoto.
Tak, jestem damą z Kapitolu, ale na niektórych rzeczach też się znam. Nie lubię plotkować o modzie, czy gwiazdach, jak wszyscy tutaj. Ja wolę porozmawiać o czymś ważnym. Przyćmili nas tymi Igrzyskami, żebyśmy zapomnieli o prawdziwych problemach. Mnie nie nabiorą i mam nadzieję, że kiedyś to się skończy. Co roku umierają dwadzieścia trzy niewinne dzieciaki. I za co? Za głupotę głowy państwa? Prezydenta Corionalisa Snowa. Nowa kadencja miała przynieść rozsądnego prezydenta, a nie kolejnego żądnego mordu dzieci psychola.
Nie mam zamiaru dłużej na to patrzeć. Bez słowa opuszczam rozbawione towarzystwo. Trzeba coś z tym zrobić. Nie mam takiej władzy i nie mogę dłużej patrzeć na cierpienia tych młodych ludzi. Od zawsze chcę to zmienić, ale nie udaje mi się. Wracam do domu i nie mam zamiaru pojawić się znowu, żeby oglądać tę masakrę.
Siedzę na ławce przed moim domem, gdy zauważam mentora dystryktu pierwszego. Odzywam się do niego:
— To jest chore.
— Co jest chore? — Pyta.
— Te Igrzyska — odpowiadam.
— Dama z Kapitolu i tak się wyraża o głównej atrakcji? — Pyta opryskliwie.
Widzę jego złość do mnie. Czuć ją na kilometr. Nic złego mu nie robię. Jestem inna niż ci durnie z tego żałosnego miasta. Chętnie bym się stąd wyniosła.
— Nie wszyscy są tacy za jakich nas uważacie.
— Tak, a niby jacy? — parska śmiechem.
— Ja brzydzę się Igrzyskami. Nie lubię oglądać śmierci tylu niewinnych dzieci, jednak nic nie mogę z tym zrobić. — Spoglądam w niebo.
Dziwi się bardzo, widać to po jego minie. Nie chce tego okazywać i odwraca się do mnie plecami.
— Bo w to uwierzę.
— Możesz wierzyć lub nie. Nie będę cię przekonywać. Mówię tylko jak jest. Decyzja należy do ciebie, czy twoim zdaniem powiedziałam prawdę czy też nie. — Weszłam do domu.
Jest mi trochę smutna. Myśli, że jestem jakąś tępą lalą z Kapitolu. Wyglądam normalnie. Nie tak, jak inni. Wkładam kolorowe sukienki, ale nie noszę kolorowych peruk. Mam swoje naturalne kasztanowe włosy, trochę makijażu i jaskrawo niebieską suknię. Wszyscy patrzą się na mnie trochę zdziwieni, ale nie dbam o to. Jestem sobą i mam swoje zdanie. Oni to jakieś kolorowe marionetki Snowa.
Ten chłopak, co tu był kilka minut temu nie wygląda na głupiego. Jedynie dystrykt drugi przyłączył się do „nas”, a rebeliantów zostawił. Gdyby oni się zjawili na pewno by wygrali. Ale cóż, tak wyszło. Zbyt surową karę wybrano dla pokolenia zdrajców.
Wchodzę do łazienki, żeby zmyć z siebie codzienne brudy Kapitolu i kładę się spać.