środa, 12 listopada 2014

Rozdział 11: Dominic

Te szczury z dziesiątki to naprawdę świry. Są jeszcze gorsi od zawodowców, a to rzadkość. Nie chodzi mi o umiejętności, a bezwzględność. Zdecydowanie przesadzają i ich pokaz robi się niesmaczny. Nie ma problemu, Lisa sobie z nimi poradzi.
Szkoda, że muszę stracić kolejnego najlepszego przyjaciela, który jest mi jak brat. Nie chcę stracić, ani jego, ani tym bardziej ukochanej. Nie wiem, co ja mam robić... pozostaje tylko czekać.
Siedzę w otoczeniu baranów z Kapitolu. Im najwyraźniej odpowiada wszystko. Ciekawe, czy gdyby tam wylądowali, czy długo by wytrzymali. Szczerze w to wątpię.
Na razie zawodowcy wędrują.
— Wiem, że się martwisz. — Ktoś kładzie mi rękę na ramieniu.
Prawie podskakuję ze strachu.
— Tak — odpowiadam krótko.
Agnes siada obok mnie i dalej zaczyna paplać. Nie mam ochoty na rozmowę z kimś, ale jak widać ona tego nie rozumie.
— Boisz się nie tylko o nią i Chrisa lecz o to, że po powrocie się zmieni. Prawda? — Dopytuje opiekunka.
Skąd ona to wie?!
— Skąd ty... — nie dokańczam, bo doskonale wie, o co chcę zapytać.
— Byłam opiekunką Stevena. Opowiadał, co jej obiecał, i co ona obiecała jemu. Również wspominał o swojej ukochanej Johannie — mówi.
Jakoś dziwnie zaczyna mnie to ciekawić.
— Wyszła bez pożegnania ze mną — zamyślam się chwilę.
— Nie chciała Ci patrzeć w oczy. W końcu tylko jedno z nich wróci do domu. Które nie wróci to i tak będzie źle, czy Chris, czy ona. — Spuszcza wzrok w dół.
Nie mam ochoty rozmawiać z nikim. Zmuszam się, bo chcę wiedzieć skąd ma te informacje. Wreszcie mi je wyjawiła, więc teraz mogę ją opuścić.
— Idę pobyć trochę sam — oznajmiam stanowczo i odchodzę.
Przechadzam się po pustych alejach Kapitolu. Nie wiem, co mam ze sobą zrobić. Powinienem obserwować jak sobie radzą, ale jakoś nie mogę.
Zauważam siedzącą na ławce przed jakimś domem kobietę. To dziwne. Nie ogląda Igrzysk jak reszta tych idiotów? W sumie nie obchodzi mnie to. Podążam dalej nie znając celu mojej wędrówki. Zatrzymuje mnie jednak jej głos:
— To jest chore.
— Co jest chore? — Pytam.
— Te Igrzyska — odpowiada.
— Dama z Kapitolu i tak się wyraża o głównej atrakcji? — Pytam opryskliwie.
Nienawidzę ludzi ze stolicy. Dla nich to jest „zwykła zabawa”. Śmierć tylu dzieciaków rocznie za ich sprawą to tylko zabawa?! Mam ochotę udusić wszystkich gołymi rękoma, lecz teraz jestem za bardzo załamany.
— Nie wszyscy są tacy za jakich nas uważacie.
— Tak, a niby jacy? — Parskam śmiechem.
— Ja brzydzę się Igrzyskami. Nie lubię oglądać śmierci tylu niewinnych dzieci. Nic nie mogę z tym zrobić. — Spogląda w niebo.
Dziwię się bardzo jej poglądem. Ludzie w Kapitolu nie są tacy źli? Akurat. Próbuje mnie nabrać. Czy ktoś tak głupi jak ci ze stolicy Panem da rade wymyślić coś takiego, jak nabranie mnie?
— Bo w to uwierzę. — Odwracam się do niej plecami.
— Możesz wierzyć lub nie. Nie będę Cię przekonywać. Mówię tylko jak jest. Decyzja należy do ciebie czy twoim zdaniem powiedziałam prawdę czy też nie. — Wchodzi do domu.
Odchodzę trochę zszokowany. Ktoś taki ma niby jeszcze swoje zdanie? Nie, nie wierzę w to. Wybucham śmiechem. Ktoś z Kapitolu ma być normalnym? To jest komiczne. Lepiej skupię się na swoich sprawach.
Chris podjął decyzję. Chce za wszelką cenę ratować Lisę choć ona by sobie poradziła. Teraz pewnie ona się zastanawia, czy zginąć za niego. Jak w takiej sytuacji się zachować? Podejmie swoją decyzję. Będzie słuszna.
Mijam kolejne puste ulice. Zachodzę przed „Świątynię poległych trybutów”. To takie jakby muzeum poświęcone zmarłym wojownikom. Są tam zdjęcia oraz bronie każdego umarłego zawodnika. We wszystkich dystryktach są cmentarze i obok nagrobka wbita broń, którą walczyła ta osoba na arenie. Tutaj są tylko zdjęcia i takie bronie. Przechodzę od początku do końca. Od pierwszych Igrzysk do zeszłorocznych. Cofam się jednak do 67.
Siadam na ławce przed jego zdjęciem i mówię w myślach:
— Steven ty zawsze wiedziałeś co powiedzieć stary. Jedno z nich zginie i będzie z tobą w lepszym świecie. Wiedz, że niezależnie od wyniku, czy wygra Chris, czy Lisa zajmę się nim/nią i Johanną. Będziemy dalej tą samą paczką co kiedyś. Trochę mniejszą, ale nadal tą samą. Chcę bardzo, żeby to moja ukochana wygrała, jednak ona pewnie będzie chciała umrzeć za Chrisa, a on chce za nią. I co teraz będzie? Najlepiej by było zdechnąć podczas tych 69 Igrzysk i być z tobą. Mniej problemów. Obiecuję Ci, że nie pozwolę jej się znowu zamknąć w sobie. Nie dopuszczę do tej sytuacji jaka była po twoim odejściu. Masz moje słowo.
Przechodzę dalej. Do moich Igrzysk. Tylu ich zamordowałem, tylu odebrałem szanse normalnego życia, tylu rodzinom zabrałem dzieci. Jestem potworem. Tania moja partnerka z dystryktu zginęła, bo nie umiałem jej pomóc. Nie zdążyłem dobiec do niej na czas. Gdybym mógł cofnąć się do tamtej chwili na pewno bym ją uratował. To była moja sąsiadka i przyjaciółka. Lisa tak samo ją lubiła. Często przesiadywała u niej. Do tamtych Igrzysk...
Dalej... dystrykt drugi i czwarty moi sojusznicy, mnie nie obchodzili zbytnio. Co dalej... w sumie nie pamiętam ich za bardzo. Patrzę na nazwiska i zdjęcia. Wydaje mi się, że ich bezdenne oczy są zwrócone na mnie i mówią: „Ty morderco, pozbawiłeś nas życia. Teraz my pozbawimy Cię wszystkiego. Odpokutujesz dopiero w piekle”.
Tania zaś mówi: „Jak mogłeś? Dlaczego mi to zrobiłeś? Specjalnie nie przybiegłeś! Zostawiłeś mnie na śmierć! Nienawidzę Cię!”. Tak dokładnie krzyczą do mnie w koszmarach co noc. Teraz jak patrzę na te zdjęcia mam wrażenie, że teraz też tak mówią.
Nie tylko Lisa ma złe sny, ale nic jej o moich nie mówiłem. Wolałem zachować je dla siebie. Po co mam ją niepotrzebnie martwić?
Wychodzę, nie mogąc już dłużej patrzeć na ich twarze. Wciąż pamiętam grymas bólu na twarzy mojej sąsiadki, gdy przybiegłem na polanę ostatniego dnia swoich Igrzysk. Te koszmary, to poczucie winy... Odpowiadam za jej śmierć... za śmierć ich wszystkich... ja ich zabiłem... ja pozwoliłem ją zabić...
Wracam do apartamentu jedynki. Miotam się jeszcze po swoim pokoju. Uderzam pięścią w jakiś obraz w pomieszczeniu. Mam gdzieś, że moja ręka jest poharatana. Mam gdzieś, że zalana jest krwią. Jestem taki zły, że nie zważam na nic!
Wchodzę pod prysznic. Ubieram się w luźne spodnie i koszulkę. Nie potrafię się przyzwyczaić do spania w pidżamie. Smaruję swoją rękę maścią na szybkie gojenie się ran. Obwiązuję ją bandażem i kładę się spać.