Łazimy
już tyle dni bezskutecznie. Nadal żyje dwanaście osób. Musimy w końcu kogoś
zabić, bo organizatorzy zaczną się wtrącać. Chcę wreszcie dorwać Libby w swoje
ręce. Rozpruję ją z ogromną przyjemnością. Już wyobrażam sobie jej cierpienie,
błaganie o szybką śmierć. O nie! To będzie bardzo powolne i bolesne. Może ją
obedrę ze skóry? Może poucinam jej kończyny? Nie wiem, okaże się, jak ją dorwę.
Wracamy znowu pod Róg Obfitości. Do tej pory przejrzeliśmy już parę terenów. Teraz czas
na las. „Sojusznicy” podążają za mną bez słowa. I dobrze, łatwiej się nimi
kieruje, gdy nie ma sprzeciwów. Boją się mnie. Chris nadal bacznie mi się
przygląda.
Nie zabiliśmy nikogo przez te ostatnie dni. Odgarniam ostre gałęzie
z twarzy. Denerwujące są, jak jest ich tak dużo. Skierowaliśmy się więc na
polanę. Jest naprawdę piękna. Usłana miękką zielenią, bielą, żółcią i
czerwienią kwiatów. Oświetlana przez słońce. Wiatr delikatnie muska nasze
twarze i czuć, jak oplata nasze włosy. Ptaki śpiewają, słychać szumy drzew przy
polanie. To miejsce jest piękniejsze niż szczere złoto.
— Zostajemy
na chwilę? — Pytam towarzyszy.
Są bardzo zdziwieni, moją propozycją, ale bez wahania się zgadzają. Widać, że są zmęczeni, a ja chcę trochę posiedzieć na tej polanie.
— Podoba
Ci się tutaj prawda? — Chris szturcha mnie w ramię.
— Bardzo — odpowiadam uśmiechnięta.
Humor mam jakiś lepszy niż na początku. Jednak nic nie
trwa wiecznie. Nie można zapominać, po co tutaj jesteśmy. Wciąż mam w głowie
tysiące myśli. Co robić? Ratować Chrisa? Umrzeć? Zemścić się?
Wszystkiego się zrobić nie da. Wygra tylko jedna osoba i na pewno nie będzie to
Libby czy Ci idioci z naszego sojuszu. To będzie któreś z nas, ja albo Chris.
Zasnęłam na pierwszej warcie, ale na krótką chwilę. Znowu zbudził mnie tamten
sen. Czuwam albo ja, albo mój przyjaciel z dystryktu. Reszta pewnie liczy, że
nas tak wymęczą, a potem zabiją? Jesteśmy przyzwyczajani do tego, więc niech
nawet na to nie liczą. Niby mamy sojusz, lecz uważamy wzajemnie, żeby ktoś nie
wbił drugiemu noża w plecy. Każdy się boi poza mną i Chrisem. On chyba jest pogodzony ze śmiercią, a ja z wygraną. Nie... nie pozwolę mu odejść. Coraz
bardziej mnie to zaczyna denerwować. Wstaję i oznajmiam:
— Ruszamy
dalej.
Zero
sprzeciwów i świetnie. Znowu to ja prowadzę. Przechodzimy jeszcze kawałek.
Zatrzymujemy się przy jeziorku.
— Idę
nazbierać drewna na opał — oświadczam i ruszam przed siebie.
— Iść
z tobą? — Pyta Chris.
— Nie, chce być sama. — Zaciskam dłonie w pięści.
Przyjaciel
odpuszcza. Drewno to tylko pretekst. Chcę po prostu posiedzieć sama w ciszy
i spokoju. Z tymi durniami się nie da. Co chwila jakieś wrzaski i śmiechy.
Chociaż przez te parę minut będę miała spokój od tego „stada dzikich zwierząt”.
Opieram się o jakieś drzewo. Wiatr przeplata me złociste włosy, spięte w koka.
Te rześkie powietrze sprawia, że czuję spokój duszy i ciała. Można tutaj
spokojnie wszystko przemyśleć.
Więc tak — co ja mam robić? Muszę
podjąć jakąś decyzję. „Podejmę właściwą”. Nie daje mi to spokoju. Pamiętam te
słowa wypowiedziane z ust stylisty, jakby to było wczoraj. Steven, ty byś
wiedział, co zrobić.
Podnoszę głowę do góry i zamykam oczy. Przywołuję
wspomnienia braciszka, szukając odpowiedzi na swoje pytania. Kawałek po
kawałku...
***
Biegam sobie po ulicach jedynki. Szukam mojego brata.
Znajduję go po jakiejś chwili. Siedzi w lesie nieopodal naszego dystryktu.
Zabiera mnie w jego głąb.
— Dlaczego
mnie tutaj zaprowadziłeś? — Nie kryję swojego zaskoczenia.
— Bo
chcę ci pokazać piękno przyrody. — Uśmiecha się.
— Piękno
przyrody... — powtarzam otępiała.
— Tak. — ponownie się uśmiecha i wskazuje ręką na jeziorko.
Pływają
tam przepiękne lilie. Słyszę śpiewy ptaków, poznaję całą naturę. Wiewiórki
zbierają orzechy, sarny biegają niedaleko nas.
— To
jest piękne — mówię zachwycona.
— Wiedziałem, że Ci się spodoba. — Brat głaszcze mnie po głowie.
Siedzimy
jeszcze przez chwilę, oparci o drzewa, gdy porusza inny wątek:
— Słuchaj, chcę z tobą pogadać na temat przyjaźni — oświadcza.
— Przyjaźni? — Na mojej twarzy pojawia się grymas.
— Tak.
To czasy mojego dzieciństwa, więc jeszcze zbyt wcześnie, bym wiedziała, co to przyjaźń.
— Co
to jest? — Dopytuję.
— To więź łącząca jedną bądź kilka osób. One nawzajem siebie potrzebują,
cieszą się swoim towarzystwem. Chodzą na spacery i trenują razem. Nawet razem trafiają na areny... — Na jego twarzy widnieje smutek.
— Areny?
— Tak, areny. Trafiają tam dzieci w wieku od 12 do 18 lat, co roku. Umierają dla tego
żałosnego Kapitolu. Co roku giną dwadzieścia trzy osoby. Nie przejmuj się tym, my jesteśmy trenowani i tworzymy z dzieciakami z dwójki i czasem czwórki, grupę
„zawodowców”, która wybija słabych na stracie, ku uciesze Panem. To chore...
Żałuję, że przegraliśmy powstanie. Drugi dystrykt nas olał. Jakby przyjechali, zwycięstwo by było w kieszeni, a tak... To jest kara za bunt — rozgaduje się.
— Też
tam muszę iść? — Ogarnia mnie przerażenie.
— Jeśli
chcesz i będziesz wytrenowana, to tak. — Patrzy mi prosto w oczy.
— Boję
się — oznajmiam.
— Spokojnie.
Możesz się zgłosić za przyjaciółkę lub ona za ciebie. To rodzaj poświęcenia, jeśli nie wróci żywa. Pamiętaj jedną rzecz, o przyjaźń trzeba dbać, pielęgnować
ją. W tej więzi nie liczą się wady. Ktoś lubi z tobą spędzać czas, pomimo to.
Broń przyjaciół nawet za cenę własnego życia. — Uśmiecha się.
— Dobrze. — Odwzajemniam jego gest.
— Zbierajmy
się do domu.
— Ok.
***
Braciszku... tak mi ciebie brakuje. Dziękuję za radę, już
wiem, co mam robić. Muszę ocalić Chrisa za cenę własnego życia!
Wstaję
zadowolona. Już mam łamać gałąź, gdy słyszę jakiś trzask za sobą. Robię szybki, odruchowy unik. Blake chce przebić mnie na wylot mieczem. Od tyłu podchodzi Jasmine myśląc, że jej nie widzę? Przerzucam ją przez plecy. Dziewczyna zgniata swoim ciężarem ciała przyjaciela z dystryktu. Zaczynam się śmiać szyderczo. Wyciągam
maczety zza pleców i czekam na ich kolejny ruch. Pierwsza atakuje Jasmine, a
zaraz za nią Blake. Blokuję jej broń swoją, robię przejście pod zatrzymanymi
broniami,a następnie kopię chłopaka z dziesiątki w brzuch. Szybko wyrywam
jego towarzyszce miecz z ręki i uderzam ją z łokcia w twarz. Cofa się.
Szybko robię krok w tył, żeby uniknąć ostrza Blake’a. Przecinam mu plecy na
całej długości oraz kopię w zgięcie kolana. Już mam pozbawiać go głowy, gdy
Jasmine rzuca się na mnie, przygniatając moją osóbkę do drzewa. Szybko łapę przeciwniczkę za ramiona,
uderzam ją dwa razy kolanem w brzuch, a następnie głową w nos. Dziewczyna
upada. Nie będę się dłużej bawić. Podrzynam jej gardło. Odsuwam się może z
metr i patrzę, jak Blake trzyma umierającą przyjaciółkę w swych ramionach. Oglądam jej ostatnie, płytkie oddechy. Chłopakowi napływają łzy do oczu.
Widać, że coś dla niego znaczy. Słychać wystrzał armatni. Chwilę stoję
nieruchomo. Dam mu chociaż przez chwilę opłakiwać śmierć Jasmine w końcu i tak
zaraz do niej trafi. Wydawali się „świrusami”, ale jednak mają uczucia. Tak
samo, jak zawodowcy, mimo iż tego po sobie nie pokazujemy, mamy ludzkie odruchy, choć
wydajemy się bezwzględnymi maszynkami do zabijania.
— To
twoja wina. Zginęła przez ciebie! Jesteś trupem! — Wrzeszczy.
Nie
dziwi mnie to. Rzuca się ale bezskutecznie. Robię unik i podkładam mu
nogę. Chłopak upada, a ja siadam na nim.
— Słuchaj, zaraz się z nią zobaczysz. — Na moją twarz wstępuje szyderczy uśmiech.
Czemu
ja taka jestem? Zaczynam pomału okaleczać chłopaka. Dźgam go maczetami we wszystkie
możliwe miejsca, podcinam żyły, wydłubuję oczy. W końcu po cierpieniach, umiera. Słychać drugi wystrzał armatni. Raniąc go, czuję dziwną ochotę... na więcej. Jego cierpienie sprawia mi nieopisaną przyjemność. Odkrywam chyba
swoje powołanie. Swój cel życiowy.
Nabieram trochę drewna i wracam do
towarzyszy. Przemywam się z krwi w jeziorze. Sojusznicy są zdziwieni, czemu jestem cała w
szkarłatnej cieczy, ale boją się zapytać. Chris nie ma takich oporów.
— Co
się stało? Słyszeliśmy dwa wystrzały.
— Para
z dziesiątki. Już są po tamtej stronie. — Uśmiecham się, jak psychopatka.
Przeraża
to innych, lecz mnie cieszy. Rozpalamy ognisko, gdyż jest całkiem
ciemno. Dzisiaj tylko ta dwójka straciła życie.
Tym razem Chris proponuje, że weźmie
pierwszą wartę. Wszyscy bez wahania się zgadzamy. Znowu patrzę się w niebo. Jak arena może zmienić człowieka. Byłam szanowaną córeczką burmistrza jedynki, a teraz jestem bezwzględna morderczynią. Pasuje mi to. Co ja mówię... obiecałam... Dobra, mniejsza o to. Kładę się spać.