środa, 12 listopada 2014

Rozdział 12: Utracone wspomnienie

Łazimy już tyle dni bezskutecznie. Nadal żyje dwanaście osób. Musimy w końcu kogoś zabić, bo organizatorzy zaczną się wtrącać. Chcę wreszcie dorwać Libby w swoje ręce. Rozpruję ją z ogromną przyjemnością. Już wyobrażam sobie jej cierpienie, błaganie o szybką śmierć. O nie! To będzie bardzo powolne i bolesne. Może ją obedrę ze skóry? Może poucinam jej kończyny? Nie wiem, okaże się, jak ją dorwę.
Wracamy znowu pod Róg Obfitości. Do tej pory przejrzeliśmy już parę terenów. Teraz czas na las. „Sojusznicy” podążają za mną bez słowa. I dobrze, łatwiej się nimi kieruje, gdy nie ma sprzeciwów. Boją się mnie. Chris nadal bacznie mi się przygląda.
Nie zabiliśmy nikogo przez te ostatnie dni. Odgarniam ostre gałęzie z twarzy. Denerwujące są, jak jest ich tak dużo. Skierowaliśmy się więc na polanę. Jest naprawdę piękna. Usłana miękką zielenią, bielą, żółcią i czerwienią kwiatów. Oświetlana przez słońce. Wiatr delikatnie muska nasze twarze i czuć, jak oplata nasze włosy. Ptaki śpiewają, słychać szumy drzew przy polanie. To miejsce jest piękniejsze niż szczere złoto.
— Zostajemy na chwilę? — Pytam towarzyszy.
Są bardzo zdziwieni, moją propozycją, ale bez wahania się zgadzają. Widać, że są zmęczeni, a ja chcę trochę posiedzieć na tej polanie.
— Podoba Ci się tutaj prawda? — Chris szturcha mnie w ramię.
— Bardzo — odpowiadam uśmiechnięta.
Humor mam jakiś lepszy niż na początku. Jednak nic nie trwa wiecznie. Nie można zapominać, po co tutaj jesteśmy. Wciąż mam w głowie tysiące myśli. Co robić? Ratować Chrisa? Umrzeć? Zemścić się? Wszystkiego się zrobić nie da. Wygra tylko jedna osoba i na pewno nie będzie to Libby czy Ci idioci z naszego sojuszu. To będzie któreś z nas, ja albo Chris. Zasnęłam na pierwszej warcie, ale na krótką chwilę. Znowu zbudził mnie tamten sen. Czuwam albo ja, albo mój przyjaciel z dystryktu. Reszta pewnie liczy, że nas tak wymęczą, a potem zabiją? Jesteśmy przyzwyczajani do tego, więc niech nawet na to nie liczą. Niby mamy sojusz, lecz uważamy wzajemnie, żeby ktoś nie wbił drugiemu noża w plecy. Każdy się boi poza mną i Chrisem. On chyba jest pogodzony ze śmiercią, a ja z wygraną. Nie... nie pozwolę mu odejść. Coraz bardziej mnie to zaczyna denerwować. Wstaję i oznajmiam:
— Ruszamy dalej.
Zero sprzeciwów i świetnie. Znowu to ja prowadzę. Przechodzimy jeszcze kawałek. Zatrzymujemy się przy jeziorku.
— Idę nazbierać drewna na opał — oświadczam i ruszam przed siebie.
— Iść z tobą? — Pyta Chris.
— Nie, chce być sama. — Zaciskam dłonie w pięści.
Przyjaciel odpuszcza. Drewno to tylko pretekst. Chcę po prostu posiedzieć sama w ciszy i spokoju. Z tymi durniami się nie da. Co chwila jakieś wrzaski i śmiechy. Chociaż przez te parę minut będę miała spokój od tego „stada dzikich zwierząt”. Opieram się o jakieś drzewo. Wiatr przeplata me złociste włosy, spięte w koka. Te rześkie powietrze sprawia, że czuję spokój duszy i ciała. Można tutaj spokojnie wszystko przemyśleć.
Więc tak — co ja mam robić? Muszę podjąć jakąś decyzję. „Podejmę właściwą”. Nie daje mi to spokoju. Pamiętam te słowa wypowiedziane z ust stylisty, jakby to było wczoraj. Steven, ty byś wiedział, co zrobić.
Podnoszę głowę do góry i zamykam oczy. Przywołuję wspomnienia braciszka, szukając odpowiedzi na swoje pytania. Kawałek po kawałku...


***
Biegam sobie po ulicach jedynki. Szukam mojego brata. Znajduję go po jakiejś chwili. Siedzi w lesie nieopodal naszego dystryktu. Zabiera mnie w jego głąb.
— Dlaczego mnie tutaj zaprowadziłeś?  Nie kryję swojego zaskoczenia.
— Bo chcę ci pokazać piękno przyrody.  Uśmiecha się.
— Piękno przyrody...  powtarzam otępiała.
— Tak.  ponownie się uśmiecha i wskazuje ręką na jeziorko.
Pływają tam przepiękne lilie. Słyszę śpiewy ptaków, poznaję całą naturę. Wiewiórki zbierają orzechy, sarny biegają niedaleko nas.
— To jest piękne  mówię zachwycona.
— Wiedziałem, że Ci się spodoba. — Brat głaszcze mnie po głowie.
Siedzimy jeszcze przez chwilę, oparci o drzewa, gdy porusza inny wątek:
— Słuchaj, chcę z tobą pogadać na temat przyjaźni  oświadcza.
— Przyjaźni?  Na mojej twarzy pojawia się grymas.
— Tak.
To czasy mojego dzieciństwa, więc jeszcze zbyt wcześnie, bym wiedziała, co to przyjaźń.
— Co to jest?  Dopytuję.
— To więź łącząca jedną bądź kilka osób. One nawzajem siebie potrzebują, cieszą się swoim towarzystwem. Chodzą na spacery i trenują razem. Nawet razem trafiają na areny...  Na jego twarzy widnieje smutek.
— Areny?
— Tak, areny. Trafiają tam dzieci w wieku od 12 do 18 lat, co roku. Umierają dla tego żałosnego Kapitolu. Co roku giną dwadzieścia trzy osoby. Nie przejmuj się tym, my jesteśmy trenowani i tworzymy z dzieciakami z dwójki i czasem czwórki, grupę „zawodowców”, która wybija słabych na stracie, ku uciesze Panem. To chore... Żałuję, że przegraliśmy powstanie. Drugi dystrykt nas olał. Jakby przyjechali, zwycięstwo by było w kieszeni, a tak... To jest kara za bunt  rozgaduje się.
— Też tam muszę iść?  Ogarnia mnie przerażenie.
— Jeśli chcesz i będziesz wytrenowana, to tak.  Patrzy mi prosto w oczy.
— Boję się  oznajmiam.
— Spokojnie. Możesz się zgłosić za przyjaciółkę lub ona za ciebie. To rodzaj poświęcenia, jeśli nie wróci żywa. Pamiętaj jedną rzecz, o przyjaźń trzeba dbać, pielęgnować ją. W tej więzi nie liczą się wady. Ktoś lubi z tobą spędzać czas, pomimo to. Broń przyjaciół nawet za cenę własnego życia.  Uśmiecha się.
— Dobrze.  Odwzajemniam jego gest.
— Zbierajmy się do domu.
— Ok.

***
Braciszku... tak mi ciebie brakuje. Dziękuję za radę, już wiem, co mam robić. Muszę ocalić Chrisa za cenę własnego życia!
Wstaję zadowolona. Już mam łamać gałąź, gdy słyszę jakiś trzask za sobą. Robię szybki, odruchowy unik. Blake chce przebić mnie na wylot mieczem. Od tyłu podchodzi Jasmine myśląc, że jej nie widzę? Przerzucam ją przez plecy. Dziewczyna zgniata swoim ciężarem ciała przyjaciela z dystryktu. Zaczynam się śmiać szyderczo. Wyciągam maczety zza pleców i czekam na ich kolejny ruch. Pierwsza atakuje Jasmine, a zaraz za nią Blake. Blokuję jej broń swoją, robię przejście pod zatrzymanymi broniami,a następnie kopię chłopaka z dziesiątki w brzuch. Szybko wyrywam jego towarzyszce miecz z ręki i uderzam ją z łokcia w twarz. Cofa się. Szybko robię krok w tył, żeby uniknąć ostrza Blake’a. Przecinam mu plecy na całej długości oraz kopię w zgięcie kolana. Już mam pozbawiać go głowy, gdy Jasmine rzuca się na mnie, przygniatając moją osóbkę do drzewa. Szybko łapę przeciwniczkę za ramiona, uderzam ją dwa razy kolanem w brzuch, a następnie głową w nos. Dziewczyna upada. Nie będę się dłużej bawić. Podrzynam jej gardło. Odsuwam się może z metr i patrzę, jak Blake trzyma umierającą przyjaciółkę w swych ramionach. Oglądam jej ostatnie, płytkie oddechy. Chłopakowi napływają łzy do oczu. Widać, że coś dla niego znaczy. Słychać wystrzał armatni. Chwilę stoję nieruchomo. Dam mu chociaż przez chwilę opłakiwać śmierć Jasmine w końcu i tak zaraz do niej trafi. Wydawali się „świrusami”, ale jednak mają uczucia. Tak samo, jak zawodowcy, mimo iż tego po sobie nie pokazujemy, mamy ludzkie odruchy, choć wydajemy się bezwzględnymi maszynkami do zabijania.
— To twoja wina. Zginęła przez ciebie! Jesteś trupem! — Wrzeszczy.
Nie dziwi mnie to. Rzuca się ale bezskutecznie. Robię unik i podkładam mu nogę. Chłopak upada, a ja siadam na nim.
— Słuchaj, zaraz się z nią zobaczysz. — Na moją twarz wstępuje szyderczy uśmiech.
Czemu ja taka jestem? Zaczynam pomału okaleczać chłopaka. Dźgam go maczetami we wszystkie możliwe miejsca, podcinam żyły, wydłubuję oczy. W końcu po cierpieniach, umiera. Słychać drugi wystrzał armatni. Raniąc go, czuję dziwną ochotę... na więcej. Jego cierpienie sprawia mi nieopisaną przyjemność. Odkrywam chyba swoje powołanie. Swój cel życiowy.
Nabieram trochę drewna i wracam do towarzyszy. Przemywam się z krwi w jeziorze. Sojusznicy są zdziwieni, czemu jestem cała w szkarłatnej cieczy, ale boją się zapytać. Chris nie ma takich oporów.
— Co się stało? Słyszeliśmy dwa wystrzały.
— Para z dziesiątki. Już są po tamtej stronie. — Uśmiecham się, jak psychopatka.
Przeraża to innych, lecz mnie cieszy. Rozpalamy ognisko, gdyż jest całkiem ciemno. Dzisiaj tylko ta dwójka straciła życie.
Tym razem Chris proponuje, że weźmie pierwszą wartę. Wszyscy bez wahania się zgadzamy. Znowu patrzę się w niebo. Jak arena może zmienić człowieka. Byłam szanowaną córeczką burmistrza jedynki, a teraz jestem bezwzględna morderczynią. Pasuje mi to. Co ja mówię... obiecałam... Dobra, mniejsza o to. Kładę się spać.