środa, 12 listopada 2014

Rozdział 13: Spotkanie na kamiennej drodze

Wstaję i patrzę na Chrisa. Nie spał całą noc, choć mieliśmy się zmienić na warty...
— Czemu mnie nie obudziłeś na zmianę czatów?
— Nie byłem śpiący — odpowiada.
Wzruszam ramionami i się podnoszę. Siedzimy w milczeniu i przyglądamy się śpiącym towarzyszom. Nie wiem, ile już jesteśmy na tej arenie. Straciłam poczucie czasu już dawno. Wiem natomiast, że nie robimy postępów. Wczoraj zabiłam parę z dziesiątki. I to tylko tyle. Nadal żyje nas sporo. Trzeba się wziąć do roboty, bo coś słabo to widzę. Zagłębiam się w swoich myślach. Chcę chronić Chrisa to fakt, ale wczoraj... z tego mordowania czerpałam dziwną przyjemność, lecz gorszą rzeczą jest, że łaknę jeszcze więcej krwi, morderstw. Co się ze mną dzieje? Arena naprawdę zmienia człowieka.
— Lisa. — Chris szturcha mnie w ramię.
— Co? — Pytam zirytowana.
Chłopak waha się przez chwilę i znowu zaczyna.
— Dobrze wiesz, co... Zmieniasz się. — Markotnieje.
— Wydaje Ci się. — Obdarowuję go sztucznym uśmiechem.
Zauważenie przez niego tej kwestii było tylko kwestią czasu. W końcu nie jest głupi.
— Przestań, przecież widzę. — Patrzy mi głęboko w oczy.
Odwracam wzrok. Nie wiem, co robić. Jakiej udzielić odpowiedzi?
— Obiecałaś. Jak już wrócisz do jedynki, bądź taka, jak dawniej. Na razie zmieniasz się w potwora. — Wstaje i odchodzi.
Jego reakcja mnie szokuje. Otwieram usta, żeby odpowiedzieć, ale żadne słowo nie przechodzi mi przez gardło. Ja potworem? Spuszczam tępo wzrok w dół. On ma rację. Co się ze mną dzieje? Nie... absurd. Robię to, żeby nas ocalić. Trzeba zabijać, by wygrać. Nie będę się tym przejmować. Pełna złości, wydzieram się na resztę:
— Wstawać! Idziemy dalej!         
Nie obchodzi mnie czy im się to podoba, czy nie. Zawsze mogą odejść. Nikt ich tu nie trzyma na siłę. Potulnie, choć trochę wystraszeni, podnoszą się. Wszystkie tereny już odwiedziliśmy. Coś musieliśmy ominąć. Nie ma bata. Idziemy jeszcze raz na górzyste tereny.
— Dobra słuchać, bo nie będę powtarzać. Wracamy w góry. To idealne miejsce dla tamtych amatorów. Jest dostęp do źródeł i trochę leśnych terenów. — Nie czekam na odpowiedź. Po prostu ruszam, a oni za mną.
Najgorsze jest to wracanie się cały czas pod Róg Obfitości, a potem na inny, wybrany teren. Strata czasu, ale dobra. Staram się unikać wzroku Chrisa. Nie dlatego, że się wstydzę tylko jestem wściekła. Nazwał mnie potworem, choć wcale nim nie jestem. Co on niby o mnie wie? W tym sęk, iż wszystko. Coraz bardziej mnie to denerwuje. On może mieć rację? Nie, nie dopuszczę do siebie takiej myśli.
Tamci idioci z naszego sojuszu zaczynają się głośno śmiać i hałasować. No pewnie, przepłoszcie wszystkich, debile. Z kim ja muszę pracować...
Dominic, już niedługo wrócę do ciebie. No zaraz... To co robić? Wróci tylko jedna osoba, będzie to albo Chris, albo ja. Muszę się zastanowić. Braciszku, ty już wyraziłeś swoje zdanie. Jeszcze wczoraj byłam pewna, że chcę go ocalić. Jeśli uważa mnie za potwora to lepiej, jeśli on przeżyje. W końcu dobrą opcją jest wygrana kogoś mającego resztkę człowieczeństwa, bo ja swoje chyba tracę. Na razie odsunę te myśli od siebie. Trzeba się cieszyć swoim towarzystwem, póki jeszcze oboje żyjemy. Złość mi przechodzi. Nie potrafię się na niego długo gniewać. Mimo to, nie spojrzę mu w oczy.
Zaczynam się śmiać z resztą. Droga mija dość spokojnie. Za jakąś godzinkę jesteśmy już przy Rogu. Rozglądam się na wszystkie strony. Aż w końcu patrzę w dół. Nie ma tam dna, a przynajmniej go nie widzę. Musi być naprawdę głęboko.
— Dobra, idziemy.
Jesteśmy gdzieś w połowie mostu, gdy Alex coś sobie przypomina:
— Poczekajcie, wezmę jeszcze jeden plecak na zapas. Może się przydać — oznajmia.
— W sumie masz rację, ale z drugiej strony to dodatkowe obciążenie — zastanawiam się.
— Wiem, hm, przełożę zawartość mojego do tamtego. Będzie jeden, lecz trochę cięższy — odpowiada pewna swoich słów.
— Dobra, my idziemy dalej. Bez problemu nas dogonisz. — Wzruszam ramionami.
— Yhym.
Idziemy dalej, rozweseleni. Jakoś poprawia mi się humor. Może jednak mam jeszcze serce? Tak, jak planowaliśmy, zmierzamy w kierunku gór. Wchodzimy na zalesiony teren, parę metrów przed górą i słyszymy wystrzał armatni.
— Co się dzieje? — Pyta Leon.
— Może to Alex. — Mike wydaje się zaniepokojony.
— Chodźmy sprawdzić — oznajmiam.
Biegniemy, jak najszybciej się da. Gdy tam dobiegamy, po towarzyszce z czwórki ani śladu.
— Czyżby spadła? — Nie dowierzam. 
— Nie jest tak głupia, żeby sama spadła. Alex ma fioła na punkcie ostrożności. — Mike zaczyna panikować.
—Więc co? Ktoś ją zepchnął? — Sugeruję.
To w sumie ma sens.
— Patrzcie. — Eleanor wskazuje ręką w stronę Rogu.
Ślady krwi przy skrzynkach i jeden z jej plecaków. Nie ma wątpliwości. Dzieciaki z dwunastki by nie dały rady. Parka z siódemki za to co innego. Mike siada i chowa twarz w dłoniach. Nikt do niego nie podchodzi. To uczucie wydaje mi się obce, choć jest tak przeze mnie znane. Po jakiejś chwili naszych wywodów, chłopak podnosi się i mówi:
— Może lepiej już chodźmy, co?
Nie ma mowy o pomyłce. To musi być jej sprawka. Libby. Dorwę ją. Tylko gdzie teraz przebywa?
— Możemy, ale gdzie ona mogła uciec?
— Kto? — Moi towarzysze nie kryją zaskoczenia.
— Jak myślicie? Te dzieci z dwunastki nie dałyby jej rady. Jedynie para z siódemki — uświadamiam ich.
— Na pewno nie uciekli tam, gdzie my szliśmy. Widzielibyśmy, jak się zbliżają — Leon splata ręce na klatce piersiowej.
— Do lodowców nie można się dostać, a poza tym jest tam za zimno. Pustynia? Koszmar—  wymieniam w ten sposób wszystkie tereny po kolei, aż w końcu doznaję olśnienia. —No tak. Musimy wracać tam, skąd przyszliśmy — dodaję.
— Ale po co? — Pytanie Mike'a mnie osłabia.
Już mam udzielać odpowiedzi, lecz ktoś mnie ubiega.
— Ponieważ nie widzieliśmy, jak ktoś ucieka. Fakt, byliśmy daleko, ale mosty są długie, a my dość szybcy. Widzielibyśmy wrogów uciekających gdzieś w bok. Więc musiał ich zasłaniać Róg Obfitości. Co jest naprzeciwko gór, co przesłania Róg? — Słychać w głosie Chrisa nutkę ironii.
— Las, w którym wczoraj byliśmy. — Odpowiada Mike.
— Brawo. — Zaszczycam go owacjami na stojąco.
Ruszamy dalej bez słowa. Mike szczególnie. Jego wyraz twarzy zmienia się z wesołego gościa na rządnego krwi mordercę, w jednej chwili. Mój człowiek. Widać, że Alex coś dla niego znaczy. Twierdzę to po jego reakcji, jak przybiegliśmy na miejsce. Schował twarz w dłoniach. Choćby nie wiem, jak chciał się zemścić, nie dam mu zabić Libby. To moja ofiara. Zakładam, że to ona, bo ten jej przyjaciel z dystryktu miałby marne szanse. Wygląda na mięśniaka, a tak naprawdę to wymoczek. 
Przemierzamy kilometry za kilometrami i nic. Musimy ich dorwać. Idziemy po jakiejś „kamiennej drodze”, tak ją nazwałam, bo cała jest usłana kamieniami. Ominęliśmy tę część wcześniej. Jak to możliwe? Mogli tu siedzieć cały czas. Idziemy dalej... nie wiem czemu, ale instynkt mi podpowiada, iż coś jest nie tak. Zatrzymuję się. Reszta zupełnie nie ma pojęcia, co się ze mną dzieje. Patrzą zdziwieni. Z prawej strony lasu wylatuje strzała prosto w moją głowę. Łapię ją w rękę i łamię z wściekłością.
— Są, uważajcie. Kryjcie się za drzewami — wydaję szybki rozkaz.
Jednak te dzieci z dwunastki na coś im się przydają. Ta mała umie strzelać trochę z łuku, dlatego dostała 8 punktów, ale i tak jest gorsza ode mnie. Postanawiam wykonać ruch. Dziewczynka wychodzi zza drzewa oraz napina strzałę. Wyciągam nóż z kamizelki. Kiwam głową na znak ataku. Chris wybiega i rzuca się na chłopczyka z dwunastki. Samantha wystrzeliwuje strzałę w mojego przyjaciela. Rzucam w nią nożem przez co się odbija i nie trafiła w niego. Wyciągam drugi, dziewczynka strzela tym razem we mnie. Robię obrót, przez co strzała ledwo muska moją szyję i rzucam w nią. Nóż wbija się centralnie w gardło dziecka. Natychmiastowo pada trupem. Słychać armatę, a zaraz za nią drugą,a także następną. Jest Libby. Wyciągam obie maczety i zaczynamy walkę. Chce wbić mi siekierę w głowę, blokuję obiema broniami i ją odpycham. Trochę siły ma. Słyszę kolejny wystrzał z armaty. Nie zwracam na to zbytniej uwagi. Liczy się ta chwila. Wreszcie ją mam. Leci znowu, robi zamach, ja kulę się, omijam w ten sposób siekierkę, a następnie wbijam jedną maczetę w biodro napastniczki. Zaczyna do nas biec Ben, jej przyjaciel z dystryktu, a za nim Chris. Niech się pobawią. To jest dość szybka akcja. Mój towarzysz skraca ofiarę o głowę, gdy chłopak potyka się o ciało Samanthy. Tracę chwilowo koncentrację, co przypłacam oberwaniem kamieniem w głowę. Jestem oszołomiona. Nie wiem, co się dzieje. Przyjaciel podbiega do mnie. No nie, ta idiotka zwiała. Nie!
— Hej, nic ci nie jest? — Pomaga mi wstać.
Odpycham go. Zaciskam dłonie w pięści i się wydzieram:
— Zwiała mi głupia gnida!
— Spokojnie. — Potrząsa mną.
— Nie będę spokojna! — Po raz kolejny go odpycham.
Za jakąś chwilę przybiega do nas Mike.
— Tylko tyle nas jest?
— Jak to?! — Wściekam się.
Wchodzimy w głąb lasu. Eleanor ma wbity miecz w serce, zaś Leon pozbawiony jest głowy. Po mojej lewej stoi Chris, a po prawej Mike. Ja stoję w samym środku między nimi. Przyglądamy się ciałom poległych sojuszników. Nie załamuje mnie to zbytnio. W końcu zbliżamy się do finału. Wzruszam ramionami po chwili. Idę w przeciwną stronę. Tak musi być i już. Niech zabiorą ciała.
Ponownie udajemy się na tą piękną łąkę. Ona jakoś dziwnie mnie uspokaja. Rozsiadamy się wygodnie. Dłuższą chwilę debatujemy nad drogą ucieczki Libby, lecz dopada nas zmęczenie. Wędrówka i walka odebrały nam sporo energii. Spędzamy miło czas. To dziwne, jesteśmy na arenie, a zachowujemy się, jak na wakacjach czy wycieczce szkolnej. Cóż, tak nas wychowano. Tylko to tłumaczy nasze zachowanie.
— Pójdę po wodę — oświadcza Mike.
— Niby gdzie? Tutaj jej nie ma. — Nie ukrywam zaskoczenia.
— Tam jest urwisko, a niedaleko niego jeziorko.
— Dobra, spoko. — Chris udziela mu poparcia.
Za chwilę zostajemy sami. Zaczynamy omawiać własne tematy, choć nie jesteśmy tutaj całkiem osamotnieni, w końcu obserwuje nas mnóstwo kamer z Kapitolu.
— Już niedługo koniec. — Przyjaciel markotnieje.
— Tak, już niedługo. — patrzę mu w oczy.
— Jeszcze trochę i się pożegnamy. — unosi wzrok ku górze.
— Tak. — odwracam wzrok.
Tylko on nie wie, kto tu naprawdę umrze. Chris musi wrócić. Nie stracę kolejnej osoby. Nie poradzę sobie z tym. Trudno, Dominic, wiem, że tam na mnie czekasz lecz ja podjęłam swoją decyzję. Grim to jest właśnie ta właściwa decyzja. Dziękuję wam za wszystko, tobie Chris, Johanno i oczywiście, moja rodzino. Zmarły braciszku jeszcze trochę i się spotkamy. 
Do naszych uszu docierają męskie wrzaski.
— Co jest? — Towarzysz podnosi się z ziemi.
— To Mike, szybko! — Rzucam się biegiem w stronę, z której dobiega przeraźliwy krzyk.