Wstaję i patrzę na Chrisa. Nie spał całą noc, choć mieliśmy się
zmienić na warty...
— Czemu mnie nie obudziłeś na zmianę czatów?
— Nie byłem śpiący — odpowiada.
Wzruszam
ramionami i się podnoszę. Siedzimy w milczeniu i przyglądamy się śpiącym
towarzyszom. Nie wiem, ile już jesteśmy na tej arenie. Straciłam poczucie czasu już dawno.
Wiem natomiast, że nie robimy postępów. Wczoraj zabiłam parę z dziesiątki. I
to tylko tyle. Nadal żyje nas sporo. Trzeba się wziąć do roboty, bo coś słabo
to widzę. Zagłębiam się w swoich myślach. Chcę chronić Chrisa to fakt, ale
wczoraj... z tego mordowania czerpałam dziwną przyjemność, lecz gorszą rzeczą
jest, że łaknę jeszcze więcej krwi, morderstw. Co się ze mną dzieje? Arena
naprawdę zmienia człowieka.
— Lisa. — Chris szturcha mnie w ramię.
— Co? — Pytam zirytowana.
Chłopak
waha się przez chwilę i znowu zaczyna.
— Dobrze
wiesz, co... Zmieniasz się. — Markotnieje.
— Wydaje
Ci się. — Obdarowuję go sztucznym uśmiechem.
Zauważenie przez niego tej kwestii było tylko kwestią czasu. W końcu nie jest głupi.
— Przestań, przecież widzę. — Patrzy mi głęboko w oczy.
Odwracam
wzrok. Nie wiem, co robić. Jakiej udzielić odpowiedzi?
— Obiecałaś.
Jak już wrócisz do jedynki, bądź taka, jak dawniej. Na razie zmieniasz się w
potwora. — Wstaje i odchodzi.
Jego reakcja mnie szokuje. Otwieram usta, żeby odpowiedzieć, ale żadne słowo nie przechodzi mi przez
gardło. Ja potworem? Spuszczam tępo wzrok w dół. On ma rację. Co się ze mną dzieje? Nie... absurd. Robię to, żeby nas ocalić. Trzeba zabijać, by wygrać. Nie
będę się tym przejmować. Pełna złości, wydzieram się na resztę:
— Wstawać! Idziemy dalej!
Nie
obchodzi mnie czy im się to podoba, czy nie. Zawsze mogą odejść. Nikt ich tu nie
trzyma na siłę. Potulnie, choć trochę wystraszeni, podnoszą się. Wszystkie
tereny już odwiedziliśmy. Coś musieliśmy ominąć. Nie ma bata. Idziemy jeszcze raz
na górzyste tereny.
— Dobra
słuchać, bo nie będę powtarzać. Wracamy w góry. To idealne miejsce dla tamtych
amatorów. Jest dostęp do źródeł i trochę leśnych terenów. — Nie czekam na
odpowiedź. Po prostu ruszam, a oni za mną.
Najgorsze
jest to wracanie się cały czas pod Róg Obfitości, a potem na inny, wybrany
teren. Strata czasu, ale dobra. Staram się unikać wzroku Chrisa. Nie dlatego, że się wstydzę tylko jestem wściekła. Nazwał mnie potworem, choć wcale nim nie
jestem. Co on niby o mnie wie? W tym sęk, iż wszystko. Coraz bardziej mnie to
denerwuje. On może mieć rację? Nie, nie dopuszczę do siebie takiej myśli.
Tamci idioci z naszego sojuszu zaczynają się głośno śmiać i hałasować. No
pewnie, przepłoszcie wszystkich, debile. Z kim ja muszę pracować...
Dominic, już niedługo
wrócę do ciebie. No zaraz... To co robić? Wróci tylko jedna osoba, będzie to
albo Chris, albo ja. Muszę się zastanowić. Braciszku, ty już wyraziłeś swoje
zdanie. Jeszcze wczoraj byłam pewna, że chcę go ocalić. Jeśli uważa mnie za
potwora to lepiej, jeśli on przeżyje. W końcu dobrą opcją jest wygrana kogoś mającego resztkę człowieczeństwa, bo ja swoje chyba tracę. Na razie odsunę te
myśli od siebie. Trzeba się cieszyć swoim towarzystwem, póki jeszcze oboje
żyjemy. Złość mi przechodzi. Nie potrafię się na niego długo gniewać. Mimo
to, nie spojrzę mu w oczy.
Zaczynam się śmiać z resztą. Droga mija dość
spokojnie. Za jakąś godzinkę jesteśmy już przy Rogu. Rozglądam się na wszystkie
strony. Aż w końcu patrzę w dół. Nie ma tam dna, a przynajmniej go nie widzę.
Musi być naprawdę głęboko.
— Dobra, idziemy.
Jesteśmy
gdzieś w połowie mostu, gdy Alex coś sobie przypomina:
— Poczekajcie, wezmę jeszcze jeden plecak na zapas. Może się przydać — oznajmia.
— W
sumie masz rację, ale z drugiej strony to dodatkowe obciążenie — zastanawiam
się.
— Wiem, hm, przełożę zawartość mojego do tamtego. Będzie jeden, lecz trochę cięższy — odpowiada pewna swoich słów.
— Dobra, my idziemy dalej. Bez problemu nas dogonisz. — Wzruszam ramionami.
— Yhym.
Idziemy
dalej, rozweseleni. Jakoś poprawia mi się humor. Może jednak mam jeszcze serce?
Tak, jak planowaliśmy, zmierzamy w kierunku gór. Wchodzimy na zalesiony teren, parę metrów
przed górą i słyszymy wystrzał armatni.
— Co
się dzieje? — Pyta Leon.
— Może to Alex. — Mike wydaje się zaniepokojony.
— Chodźmy
sprawdzić — oznajmiam.
Biegniemy, jak najszybciej się da. Gdy tam dobiegamy, po towarzyszce z czwórki ani śladu.
— Czyżby
spadła? — Nie dowierzam.
— Nie
jest tak głupia, żeby sama spadła. Alex ma fioła na punkcie ostrożności. — Mike zaczyna panikować.
—Więc
co? Ktoś ją zepchnął? — Sugeruję.
To
w sumie ma sens.
— Patrzcie. — Eleanor wskazuje ręką w stronę Rogu.
Ślady
krwi przy skrzynkach i jeden z jej plecaków. Nie ma wątpliwości. Dzieciaki z
dwunastki by nie dały rady. Parka z siódemki za to co innego. Mike siada i
chowa twarz w dłoniach. Nikt do niego nie podchodzi. To uczucie wydaje mi się
obce, choć jest tak przeze mnie znane. Po jakiejś chwili naszych wywodów, chłopak
podnosi się i mówi:
— Może
lepiej już chodźmy, co?
Nie
ma mowy o pomyłce. To musi być jej sprawka. Libby. Dorwę ją. Tylko gdzie teraz przebywa?
— Możemy, ale gdzie ona mogła uciec?
— Kto? — Moi towarzysze nie kryją zaskoczenia.
— Jak
myślicie? Te dzieci z dwunastki nie dałyby jej rady. Jedynie para z
siódemki — uświadamiam ich.
— Na
pewno nie uciekli tam, gdzie my szliśmy. Widzielibyśmy, jak się zbliżają — Leon splata ręce na klatce piersiowej.
— Do
lodowców nie można się dostać, a poza tym jest tam za zimno. Pustynia?
Koszmar— wymieniam w ten sposób wszystkie tereny po kolei, aż w końcu doznaję olśnienia. —No
tak. Musimy wracać tam, skąd przyszliśmy — dodaję.
— Ale
po co? — Pytanie Mike'a mnie osłabia.
Już
mam udzielać odpowiedzi, lecz ktoś mnie ubiega.
— Ponieważ
nie widzieliśmy, jak ktoś ucieka. Fakt, byliśmy daleko, ale mosty są długie, a my
dość szybcy. Widzielibyśmy wrogów uciekających gdzieś w bok. Więc musiał ich zasłaniać Róg Obfitości. Co jest naprzeciwko gór, co przesłania Róg? — Słychać w głosie Chrisa nutkę ironii.
— Las, w którym wczoraj byliśmy. — Odpowiada Mike.
— Brawo. — Zaszczycam go owacjami na stojąco.
Ruszamy dalej bez słowa. Mike szczególnie. Jego wyraz twarzy zmienia się z wesołego
gościa na rządnego krwi mordercę, w jednej chwili. Mój człowiek. Widać, że Alex
coś dla niego znaczy. Twierdzę to po jego reakcji, jak przybiegliśmy na
miejsce. Schował twarz w dłoniach. Choćby nie wiem, jak chciał się zemścić, nie
dam mu zabić Libby. To moja ofiara. Zakładam, że to ona, bo ten jej
przyjaciel z dystryktu miałby marne szanse. Wygląda na mięśniaka, a tak naprawdę to
wymoczek.
Przemierzamy kilometry za kilometrami i nic. Musimy ich dorwać.
Idziemy po jakiejś „kamiennej drodze”, tak ją nazwałam, bo cała jest usłana kamieniami. Ominęliśmy tę część wcześniej. Jak to możliwe? Mogli tu siedzieć
cały czas. Idziemy dalej... nie wiem czemu, ale instynkt mi podpowiada, iż coś
jest nie tak. Zatrzymuję się. Reszta zupełnie nie ma pojęcia, co się ze mną
dzieje. Patrzą zdziwieni. Z prawej strony lasu wylatuje strzała prosto w moją
głowę. Łapię ją w rękę i łamię z wściekłością.
— Są, uważajcie. Kryjcie się za drzewami — wydaję szybki rozkaz.
Jednak
te dzieci z dwunastki na coś im się przydają. Ta mała umie strzelać
trochę z łuku, dlatego dostała 8 punktów, ale i tak jest gorsza ode
mnie. Postanawiam wykonać ruch. Dziewczynka wychodzi zza drzewa oraz napina strzałę. Wyciągam nóż z kamizelki. Kiwam głową na znak ataku. Chris wybiega i
rzuca się na chłopczyka z dwunastki. Samantha wystrzeliwuje strzałę w mojego
przyjaciela. Rzucam w nią nożem przez co się odbija i nie trafiła w
niego. Wyciągam drugi, dziewczynka strzela tym razem we mnie. Robię obrót, przez co strzała ledwo muska moją szyję i rzucam w nią. Nóż wbija się
centralnie w gardło dziecka. Natychmiastowo pada trupem. Słychać armatę, a
zaraz za nią drugą,a także następną. Jest Libby. Wyciągam obie maczety i zaczynamy
walkę. Chce wbić mi siekierę w głowę, blokuję obiema broniami i ją odpycham.
Trochę siły ma. Słyszę kolejny wystrzał z armaty. Nie zwracam na to zbytniej
uwagi. Liczy się ta chwila. Wreszcie ją mam. Leci znowu, robi zamach,
ja kulę się, omijam w ten sposób siekierkę, a następnie wbijam jedną maczetę w biodro napastniczki.
Zaczyna do nas biec Ben, jej przyjaciel z dystryktu, a za nim Chris. Niech się
pobawią. To jest dość szybka akcja. Mój towarzysz skraca ofiarę o głowę, gdy chłopak potyka się o
ciało Samanthy. Tracę chwilowo koncentrację, co przypłacam oberwaniem kamieniem w głowę. Jestem
oszołomiona. Nie wiem, co się dzieje. Przyjaciel podbiega do mnie. No nie, ta
idiotka zwiała. Nie!
— Hej, nic ci nie jest? — Pomaga mi wstać.
Odpycham
go. Zaciskam dłonie w pięści i się wydzieram:
— Zwiała
mi głupia gnida!
— Spokojnie. — Potrząsa mną.
— Nie
będę spokojna! — Po raz kolejny go odpycham.
Za
jakąś chwilę przybiega do nas Mike.
— Tylko
tyle nas jest?
— Jak
to?! — Wściekam się.
Wchodzimy
w głąb lasu. Eleanor ma wbity miecz w serce, zaś Leon pozbawiony jest głowy. Po mojej
lewej stoi Chris, a po prawej Mike. Ja stoję w samym środku między nimi.
Przyglądamy się ciałom poległych sojuszników. Nie załamuje mnie to zbytnio. W końcu zbliżamy się do finału. Wzruszam ramionami po chwili. Idę w przeciwną
stronę. Tak musi być i już. Niech zabiorą ciała.
Ponownie udajemy się na tą piękną
łąkę. Ona jakoś dziwnie mnie uspokaja. Rozsiadamy się wygodnie. Dłuższą chwilę debatujemy nad drogą ucieczki Libby, lecz dopada nas zmęczenie. Wędrówka i walka odebrały nam sporo energii. Spędzamy miło czas. To dziwne, jesteśmy na arenie, a
zachowujemy się, jak na wakacjach czy wycieczce szkolnej. Cóż, tak nas wychowano.
Tylko to tłumaczy nasze zachowanie.
— Pójdę po wodę — oświadcza Mike.
— Niby
gdzie? Tutaj jej nie ma. — Nie ukrywam zaskoczenia.
— Tam
jest urwisko, a niedaleko niego
jeziorko.
— Dobra, spoko. — Chris udziela mu poparcia.
Za
chwilę zostajemy sami. Zaczynamy omawiać własne tematy, choć nie jesteśmy tutaj całkiem osamotnieni, w końcu obserwuje nas mnóstwo kamer z Kapitolu.
— Już
niedługo koniec. — Przyjaciel markotnieje.
— Tak, już niedługo. — patrzę mu w oczy.
— Jeszcze
trochę i się pożegnamy. — unosi wzrok ku górze.
— Tak. — odwracam wzrok.
Tylko on nie wie, kto tu naprawdę umrze. Chris musi wrócić. Nie stracę kolejnej osoby. Nie poradzę sobie z tym. Trudno, Dominic, wiem, że tam na mnie czekasz lecz ja podjęłam swoją decyzję. Grim to jest właśnie ta właściwa decyzja. Dziękuję wam za wszystko, tobie Chris, Johanno i oczywiście, moja rodzino. Zmarły braciszku jeszcze trochę i się spotkamy.
Do naszych uszu docierają męskie wrzaski.
— Co jest? — Towarzysz podnosi się z ziemi.
— To Mike, szybko! — Rzucam się biegiem w stronę, z której dobiega przeraźliwy krzyk.