Słychać tylko krzyki Mike’a. Biegniemy z Chrisem, tak
szybko, jak tylko możemy. Gdy jesteśmy już blisko, rozbrzmiewa wystrzał armatni.
Gwałtownie stajemy. Patrzymy właśnie na naszego towarzysza z czwartego
dystryktu. Widok jest ohydny, ma przebite serce gałęzią od drzewa. Mój wzrok
kieruje się ku Chrisowi. Chłopak wygląda na równie zdziwionego, co ja. Została
się tylko jedna przeciwniczka, Libby. Tylko ona mogła to zrobić. Na pewno gdzieś
tutaj jest. Nie uciekła daleko. Muszę ją jak najszybciej znaleźć.
— Nie ma szans daleko uciec, szukajmy. — West nie daje za wygraną.
— Ok. Ja idę w lewo, a ty w prawo. Spotykamy się tutaj za
piętnaście minut.
Blondyn skinieniem głowy potwierdza, że docierają do niego moje słowa. Następnie kieruje się w wyznaczonym kierunku. Po chwili znika z mojego pola widzenia. Przeszukuję
każdy zakamarek lasu w poszukiwaniu dziewczyny z siódemki. Tak bardzo pragnę
zemsty za ciebie! Braciszku, robię to dla ciebie! Patrzę znowu w niebo,
pojawiają się kolejne wspomnienia.
***
Siedzę w lesie, spędzam tam większość czasu. To już po
jego śmierci. Odważyłam się wyjść z domu dzięki przyjaciołom, jednak dalej
olewam treningi. Płaczę, trzymając jego zdjęcie. Szum drzew i wody w błękitnym
jeziorku jedynie mi towarzyszą.
-Dlaczego mi to zrobiłeś... dlaczego mnie opuściłeś...
obiecałeś, że wrócisz... uwierzyłam w to, ale kłamałeś — ledwo udaje mi się wybełkotać. Zaszczycam spojrzeniem niebo pokryte białymi obłoczkami.
— Niektóre rzeczy ciężko jest przewidzieć. Obiecujemy, kiedy jesteśmy czegoś pewni, albo żeby uspokoić bliskich. Był wielkim
wojownikiem. Zawsze go za to podziwiałem. — Dociera do mnie głos zza pleców.
Natychmiastowo odwracam się w stronę tajemniczego rozmówcy. Stoi tam
piękny młodzieniec o ciemnych włosach i niebieskich, jak ocean oczach. To
Dominic, najlepszy przyjaciel Stevena.
— Nawet nie wiesz jak mi ciężko — odpowiadam z
oczami pełnymi złości.
Podchodzi i przysiada się do mnie. Obejmuje mocno
ramieniem.
— Oj wiem. Ja cię nigdy nie opuszczę.
— Przyrzekasz?
— Przyrzekam.
To ostatni raz, kiedy postanowiłam uwierzyć w te słowa.
— Nie załamuj się. Nadal możesz spełnić swoją obietnicę
daną bratu. Wszyscy ci pomożemy. — Uśmiecha się.
— Naprawdę?
— Oczywiście.
Lekki uśmieszek pojawia się na mojej twarzy, ale
momentalnie znika. Wpatruję się w jego cudowne, morskie oczy. Czuję, jak w nich
tonę. To przyjemne uczucie, chociaż nawet ono nigdy nie zastąpi tego bólu i nie
wypełni pustki po stracie ukochanego brata.
— Chodźmy stąd. Nie będziemy tak cały dzień tutaj
siedzieć. Zaraz zaczynają się treningi. Pokaż mu, że jesteś najlepsza. — Ociera
mi łzy z policzków.
— Yhym.
Ruszamy. To były ciężkie lata mojego życia. Tylko
trening ... trening i jeszcze raz trening. Nie zwracałam uwagi na nikogo.
Stałam się... maszyną do zabijania w rękach Kapitolu. Czymś odwrotnym czego by
chciał.
***
Uderzam pięścią w drzewo. Jestem ich marionetką. Miałam
pokazać, że te Igrzyska są błędem, a tymczasem z przyjemnością pozbawiam
życia innych. Dominic, ty mi obiecałeś, iż mnie nigdy nie opuścisz. Ja nie mogę ci tego obiecać. Wróci do domu tylko jedna osoba i wiemy, kim ona jest. Jednak, żeby tak się stało, musimy zabić pewną osobę. Po tych piętnastu minutach wracam
na miejsce. Chris już tam na mnie czeka.
— Nie znalazłem jej.
— Ja też nie.
— Trudno wracajmy na łąkę. Jutro jej poszukamy — proponuje blondyn.
— Możemy. — Uśmiecham się.
Chcę chociaż ostatni raz mu się przyjrzeć, chociaż
ostatni raz z nim porozmawiać, spędzić z nim czas, bo to już za niedługo się
skończy. Rozsiadamy się wygodnie. Wspominamy te czasy naszej młodości. Niezbyt
szczęśliwe, ale jakieś są. Będzie mi go brakowało, jednak nie pozwolę mu zginąć. Nie
muszę tam wracać.
— Widzę, że coś Cię trapi — dodaje, patrząc na moją nagłą
zmianę nastroju.
— Twojej uwadze nic nie umknie, co?— Chichoczę cicho.
— Najwidoczniej nie. — Kładzie się na trawie.
Patrzy w niebo. Siedzę przed nim. Odwracam się, żeby
spojrzeć do tyłu. To tylko ułamek sekundy. W stronę mojej twarzy leci siekiera rzucona przez Libby. Chris szybko się podnosi. Przekręcam głowę w
lewo, żeby nie oberwać ostrzem. Przecina mi poziomo policzek. Rana jest bardzo
głęboka. W moich oczach mam widok Chrisa z wbitą siekierą w głowę, która miała
zabić mnie. Przez to, że się przekręciłam, a on zaczął się podnosić, oberwał rykoszetem. Nie zdążył zrobić uniku. Co ja najlepszego zrobiłam?! To przeze mnie
zginął. Mogłam dać się zabić, on by sobie poradził z Libby, ale to moja zemsta.
Łzy spływają mi po policzkach. Pierwszy raz na arenie je pokazuję.
— Chris! Wstawaj! Proszę! — Wrzeszczę.
Słychać armatę.
— Niee! Błagam, nie zostawiaj mnie! — Drę się jeszcze głośniej.
Opuszczam głowę w dół. Zaciskam dłonie w pięści, zgarniając w nie przy okazji piasek i trawę, po czym kieruję wzrok na Libby.
— Ty głupia zdziro, zapłacisz mi za to! — Wykrzykuję.
Wyciągam maczety zza pleców i biegnę prosto na nią. Ona ma
tylko nożyk. Pierwszy mój zamach i niestety unika. Jestem taka wściekła, że
ataki są nieskuteczne. Nie trafiam jej ani razu. Muszę się uspokoić. Chodzimy
przez chwilę w kółko naprzeciwko siebie, czekając, aż któraś wykona pierwszy
ruch. Zaciskam bronie mocniej i atakuję ponownie. Blokuję jej jedną rękę, a
drugą maczetą przebijam jej bok. Uderzya mnie z całej siły głową w nos. Obie
się od siebie odsuwamy. Na szczęście nie jest złamany. Muszę walczyć z moją
miłością do Chrisa i Stevena, a nie ze złością i chęcią zemsty, bo tego nie
wygram. Tym razem to ona atakuje mnie. Przewracamy się i turlamy po ziemi.
Gubię obie bronie, a ona nóż. Przeciwniczka kopie mnie w brzuch, po czym zaczyna biec w stronę
lasu. Dość szybko udaje mi się pozbierać. Wyciągam jeden z moich nożyków, a następnie rzucam jej
w nogę. Dziewczyna upada na ziemię z trzaskiem. Dobiegam do niej. Napastniczka wstaje. Unikam jej prawego sierpowego, łapię za dłoń, robię obrót, tak, że znajduję się za jej plecami, kopię wroga w zgięcie kolana i
wykręcam rękę. Libby syczy z bólu, ale dalej udaje odważną. Powalam na glebę,
jedną rękę przygwożdżając jej nożem do ziemi, a drugą przytrzymuję kolanem.
Wyciągam kolejny nożyk i mówię opryskliwie:
— Wiesz co? To przedstawienie jest dla twojego chłopaka.
Mam ogromną nadzieję, że je ogląda. Zabił mojego brata... to ma być dla niego
odpłata. Nie cierpiałabyś długo, jednak odebrałaś życie mojemu przyjacielowi.
Pierwszy raz zaczynam widzieć w jej oczach strach. Jak ja
to lubię. Nożyk jest ząbkowany, idealny do torturowania. Dziewczyna zużyta resztkę swoich
sił, uderzając mnie ponownie głową w nos. Wyciąga nożyk, którym ją
przygwoździłam i wbija mi w ramię. Łapie za rękę, w której trzymam broń, by zacząć uderzać nią o drzewo. Libby chwyta mnie jedną ręką za ramię, po czym wymierza cios kolanem w gardło. Odsuwam się, nie mogąc złapać oddechu. Skacze na
mnie i przystawia nóż do szyi. Wściekam się jeszcze bardziej. Łapię za
rękę, w której dzierży nóż, prostuję ją i kopię przeciwniczkę w klatkę. Upuszcza ona broń,a jej głowa ma bliskie spotkanie z konarem drzewa. Wykorzystuję moment, że jest lekko otumaniona.
Podbiegam i siadam na niej. Wyciągam kolejny nożyk z kamizelki. Jedną jej rękę
przytrzymuję nogą, a drugą, lewą, przytrzymuję swoją prawą ręką.
— A jednak mnie wkurzyłaś. Pocierpisz jeszcze dłużej. — Śmieję się.
Na samym początku wbijam broń w ramię i przejeżdżam po całej
długości kończyny. Dalej noga... i tak dalej. Buźka pozostaje na deser. Ząbkowaną częścią
pomału rozrywam jej twarzyczkę kawałeczek po kawałeczku. Wydłubuję oczy. Wbijam
nóż pod żebrami. Podcinam żyły, aż w końcu gardło. Patrzę powoli, jak się wykrwawia, ale to za mało. Dalej ją tnę. Nie wiem, jak długo to trwa. Zostaje jedna, wielka, mokra
plama. Cała jestem oblepiona tą szkarłatną cieczą. Truchło nie przypomina już nawet Libby.
Wstaję i patrzę w górę, skąd rozbrzmiewa głos:
— Panie i panowie oto triumfatorka 72 Igrzysk Głodowych z
dystryktu pierwszego!
Podchodzę do zwłok przyjaciela. Ledwo z moich ust wydobywa
się dźwięk:
— Chris ja... ja... przepraszam cię.
Jedyne, co teraz mogę zrobić. Całuję trzy palce i podnoszę
do góry, na znak szacunku, jakim darzyłam kolegę. U nas, w dwójce i czwórce nie
pokazujemy tego symbolu. Nawet rodziny i przyjaciele, gdy jedziemy na Igrzyska
nigdy się nim nie posługują, bo wiedzą, że któreś wróci. Źli są, gdy wygrywa ktoś inny. Ja mam to gdzieś. Głupi Kapitol odebrał mi brata, a
teraz Chrisa. Zapewne wszyscy są zdziwieni tym gestem, lecz nie obchodzi mnie to.
Przylatuje poduszkowiec. Pomału się do niego udaję, nie spuszczając wzroku z
martwego przyjaciela. W końcu siadam na miejscu. Nie daję nikomu podejść do
siebie i opatrzyć ran. Nie teraz. Łapię się za głowę. Dlaczego on?! Czemu?!
Miałam umrzeć ja, a nie on! Po chwili unoszę głowę z morderczym spojrzeniem.
Moje oczy stają się zimne i puste, pozbawione wszelkich uczuć. Na tej arenie
odkryłam swoje powołanie: „Żyję po ty by pozbawiać życia innych”. Po to się
urodziłam, po to byłam szkolona. To moje powołanie. Nigdy już nic nie będzie
takie samo. Już nie. Zmieniłam się na dobre.