środa, 12 listopada 2014

Rozdział 5: Sojusz

Otwieram oczy, mój wzrok napotyka twarz Dominica. Słodko wygląda kiedy śpi. Nie będę go budzić.
Ten przeraźliwy sen... mój brat. Znowu miałam ten sen. Chyba już nic mi nie pomoże. To zawsze będzie mnie gnębić... to... to poczucie winy, że go nie zatrzymałam. Już czasu nie cofnę.
Podnoszę się z łóżka delikatnie, żeby nie obudzić mojego chłopaka. Idę do łazienki, biorę prysznic i ubieram się, jak codziennie w strój treningowy.
Wypada zjeść śniadanie. Wszyscy o tej godzinie jeszcze śpią. Może to i lepiej? Teraz nie mam ochoty na jakieś rozmowy. Wchodzę do jadalni i nakładam sobie na talerz kilka kanapek. Popijam je wodą smakową.
Dobra zbieram się na rozgrzewkę. Cicho, bezszelestnie zbliżam się do windy. Jest już za rogiem.
Ktoś jednak mnie łapie za rękę i przyciąga do siebie. No pięknie, Chris.
— Puszczaj mnie! — Wrzeszczę.
Nie reaguje. Przyciska mnie do ściany i przytrzymuje mi ręce. Nie wyrwę się. Dobrze znam ten uścisk. Nie ma szans.
— Puść mnie, bo Cię potnę siekierką! — Drę się.
— Ta, jasne — całkowicie bagatelizuje moją wypowiedź.
Przez chwilę patrzymy się tylko na siebie. W końcu przyjaciel zadaje mi pytanie:
— Czemu mnie unikasz, ignorujesz?
Cisza. Nie będę na to odpowiadać.
Przyciska mnie mocniej do ściany.
— Słucham? — Dopytuje się.
— Nie ignoruję Cię ... ja po prostu... Jestem zła, że się zgłosiłeś. Umrzesz i to może być moja wina. Zgłosiłeś się, bo we mnie nie wierzysz. Wygrałabym, a tak to zginiesz! — Wypowiadam wszystko, co mi leży na sercu.
Chwilę stoimy nieruchomo bez słów. Chcę już iść na trening, ale dopóki mnie nie puści, nic nie zrobię.
Nagle zauważamy Dominica. Powoli Chris zwalnia moje ręce i się odsuwa. Nic nie mówię, od razu wbiegam do windy. Naciskam przycisk, żeby zjechać na piętro hali. Opieram się plecami o ścianę windy i pomału opadam na podłogę. Łzy napływają mi do oczu.
Mój najlepszy przyjaciela, który mi pomógł wyjść z doła po śmierci brata, umrze za kilka dni. Tylko on, Dominic, Johanna i Tania byli ze mną. Zginie druga najbliższa, najdroższa mi osoba. Przeze mnie! Nie mogę pokazać, że płaczę mimo iż jestem tu sama. Szybko przecieram oczy i wchodzę na halę treningową.
Tak się mogę od stresować. Zaczynam od ognisk, kamuflażu i robienia pułapek. Ćwiczenia siłowe, rzuty, strzały. Rozwalam wszystkie kukły, powalam asystentów stoisk z walką wręcz na ziemię. Na koniec gimnastyka. Tylko w takich momentach czuję, że żyję! Uwijam się z treningiem w samą porę.
Trochę jestem zdyszana, więc opieram ręce na kolanach i schylam się, żeby odsapnąć. Znowu ustawiamy się w pół okręgu. Ponownie Atala tłumaczy nam te zasady, które omawiała wczoraj. Stoję obok Chrisa, ale nic się do siebie nie odzywamy.
Idę do stoiska naprzeciwko mnie. Przyjaciel najwyraźniej wyrusza tuż za mną i zaczyna rozmowę:
— Podjąłem tę decyzję i wiem, że jest słuszna.
— Większej głupoty nie słyszałam, zginiesz. Dałabym sobie radę — bulwersuję się.
— Wiem, ale... tak mam większą pewność. Nie mam Ci nic za złe. To moja decyzja. Ty też nie miej sobie nic do zarzucenia. Pozdrowię od ciebie Stevena — mówił.
— Po moim trupie... — nie jest dane dokończyć, bo przyłażą Ci z dwójki i czwórki.
Czy oni nie mają co robić?! Jestem w trakcie ważnej rozmowy z przyjacielem... Nie pozwolę mu umrzeć. Coś wymyślę.
Reszta zbliżyła się do nas niepewnie. Tak, widać jak się mnie boją. Mam mieć sojusz z boi dupami? To będzie jazda...
— Cześć — zaczyna jak zawsze Mike.
— Siema — odpowiada Chris.
— Słuchajcie, mam takie pytanie. Czy koleżanka też jest w sojuszu, bo już sami nie wiemy? — wzrokiem wskazuje na mnie chłopak z czwórki.
Zanim mój przyjaciel się odzywa, wyręczam go w odpowiedzi:
— A co boisz się mnie? To, że nie siedzę z wami podczas lunchu nic nie znaczy. Słuchaj, nie potrzebuję śmiesznych sojuszów, to zbędny balast. Jednak nie mam tutaj nic do powiedzenia. Jest to już formalnie załatwione. Zawsze trybuci z naszych dystryktów współpracują. Wiesz, najwygodniej by mi było zostać samej. Skończyłabym te igrzyska w kilka sekund, może minut. Niestety to nudne, taki szybki koniec. Więc jak wspominałam wcześniej, wyboru nie mam.
Patrzą się zdziwieni, przerażeni tym, co mówię, ale zarazem spokojni. Wiedzą, że ich nie zabiję na początku, tylko może w finale, albo zginą zabici przez kogoś innego. Najgroźniejsza przeciwniczka z nimi w sojuszu. Uspokaja ich to.
Rozglądamy się po sali. Chodzimy od stoiska do stoiska. Wypatrujemy kogoś, z kogo możemy się pośmiać. Po chwili wypatruję materiały do drwin. Co za ofiary. Nawet te dwunastolatki z chyba dwunastego dystryktu próbują szczęścia w strzelaniu z łuku i walce wręcz. To łatwe cele. Ci z dziesiątki zwani przeze mnie „świrusami” nie chce mi się im przyglądać. Jakieś dziwne dreszcze mnie przechodzą. To nie jest strach lecz... obrzydzenie.
Dostrzegam Libby przy stoisku z siekierami. Zaciskam dłonie w pięści. Chris to zauważa i jak najszybciej idziemy stamtąd.
Potem jemy obiad w ośrodku szkoleniowym. Tym razem siedzę z moimi „sojusznikami”. Wyśmiewają innych trybutów, a sami nie posiadają żadnych godnych podziwu umiejętności. Żałosne.
Po tym pokazujemy, co potrafimy. Ja oglądałam ich już wcześniej, ale zobaczę jeszcze raz. Z czwórki walka trójzębem i to przeciętnie. To ma być specjalizacja? Make i Alex powinni się przykładać. W ich dystrykcie jest to podstawa. Już ja lepiej od nich władam tą bronią. A z resztą jak każdą inną... Dalej.
Eleanor nawet sobie radzi z rzutem oszczepem, a Leon z walką wręcz siekierką. Chris to wiadome, uwielbia walkę mieczem, tak jak mój zmarły braciszek...
Nie idiotko! Wywal to z głowy. Nie możesz się teraz załamać. Nie przy nich! Udaje mi się zachować niepozornie kamienny wyraz twarzy.
Moich umiejętności nie muszę pokazywać. Widzieli, co potrafię na poprzednim treningu.
Nie będę unikać kolegi z mojego dystryktu. Zostało się parę dni i któreś z nas wróci do domu. Ostatni raz chcę z nim spędzić miłe chwile, bo za niedługo one się skończą.
Wjeżdżamy na górę i zabieramy się za kolację. Reszta dnia mija w zabawnej atmosferze. Oczywiście Chris jest zmęczony, więc idzie do swojego pokoju, aby uciąć sobie drzemkę.
Ja chwytam Dominica za rękę i ciągnę go do mojego pokoju. Chłopak siada w fotelu, a ja na jego kolanach. Wtulam się w jego ramię.
— Nie chcę żeby umarł — mówię.
— Wiem, wiem. — Tuli mnie jeszcze mocniej.
—Poważnie, jedno z nas wróci do domu. — Odsuwam się trochę od niego, aby móc spojrzeć Dominickowi prosto w oczy.
— Niestety. Nie myśl o tym teraz. Połóż się spać. Zostać z tobą? — Pyta.
Kiwam potakująco głową.
Całujemy się jeszcze przez chwilę, a dopiero później kładziemy się na łóżku. O dziwo udaje mi się szybko zasnąć w spokoju.