środa, 12 listopada 2014

Rozdział 3: Parada trybutów

 ***

— Hej śpiąca królewno, już wstałaś? — Ktoś pyta.
Otwieram oczy, rozglądam się po pokoju. Przy oknie dostrzegam mojego starszy brat.
— Nie Steven, już nie śpię — odpowiadam.
— To dobrze, bo chciałbym z tobą porozmawiać — mówi.
— A o czym? — Pytam zdziwiona.
— Wiesz, co planuję, chcę się zgłosić by wziąć udział w igrzyskach ku chwale Panem — mówi pełny dumy.
— Czemu ta stolica Panem jest taka ważna? — Markotnieję.
— Nie jest. Pamiętaj, oni nigdy nie będą nic warci. Nasz dystrykt niby wszystko robi dla chwały Kapitolu. To nie prawda. Każdy myśli zupełnie inaczej. Ci durnie ze stolicy tylko zabawiają się śmiercią niewinnych dzieci. Trzeba to skończyć. Wznowić bunt. Podczas poprzedniego powstania jedynie Ci z dwójki się nie wtrącali. Z ich pomocą wygralibyśmy i mieli lepsze warunki. Nie doszło by do śmierci tylu ludzi. Chcę tam iść, żeby im przypomnieć, że oni są niczym. Marzę o świecie bez strachu o dzieci, które idą na śmierć każdego roku. Nie chcę się również bać o ciebie. Obiecaj mi jedno. Zawsze zostaniesz sobą. Nigdy się nie zmienisz. Nie będziesz bezwzględną dziewczyną cieszącą się mordem. Będziesz kochać, nie nienawidzić. — Uśmiecha się i podchodzi do mnie.
— Obiecuję Ci. Braciszku, czemu mi to mówisz? — Dopytuję.
— Bo ty jesteś naszą nadzieją. Wierzę w ciebie. Nie mów nic rodzicom, bo nie chcę, żeby się martwili. Wrócę tu jako zwycięzca. Przysięgam. — Po tych słowach Steven opuszcza mój pokój.
Oczywiście, że im nie powiem. O to mnie w końcu prosi. Boję się o niego. Jest najlepszy w akademii to prawda, ale... czy on może to wygrać? Zależy kto jeszcze tam pójdzie. 
Po śniadaniu wychodzimy całą rodziną z naszego domu Pałacu Sprawiedliwości. Ja z bratem ustawiamy się w kolejce. Mój starszy brat zgłasza się. Do końca myślę, że on, ... że jednak odpuści. Łzy napływają mi do oczu. Zabierają go do jego pokoju. Podczas odwiedzin mówi mi tylko:
— Jestem dumny, że mogę iść na te Igrzyska. Wreszcie im pokażę, że nie jesteśmy ich własnością. Wrócę tutaj bez obaw. Ty zgłoś się za jakieś może pięć lat i wygraj. Pokaż im, że nie jesteśmy marionetkami. Dasz rade to zrobić, wierzę w ciebie. Obiecaj mi to.
— Obiecuję! — Krzyczę jak wyprowadzają nas strażnicy.
— Za niedługo znów się spotkamy! — Tymi słowami jednak nas nie uspokaja.
Wielki finał. Przy Rogu Obfitości stoi trybut z dystryktu siódmego z siekierą w ręce. Steven idzie do niego mając w prawej dłoni miecz. Zaczyna się walka. Mój brat ostro rani wroga w lewy bok. Jego ręce zalewa szkarłatna krew. Jakimś dziwnym sposobem przeciwnik powala go na ziemię i podrzyna gardło. Widzę ostatnie tchnienia starszego brata. 
Zaczynam krzyczeć, gdy słyszę wystrzał armatni obwieszczający jego śmierć. Wciąż wierzę, że on żyje. Okrzykują trybuta z siódmego dystryktu zwycięzcą. 
Od tamtej pory nie wychodziłam z pokoju przez całe pół roku. Tylko na Tourne zwycięzców opuściłam swoją kwaterę, żeby moim spojrzeniem powiedzieć temu chłopakowi z siódemki: „Zapłacisz za to podła gnido”. 
Od tej pory wyczerpujące treningi. Inni tylko po pięć godzin dziennie, a ja? Cały czas. Siedziałam tam od powrotu ze szkoły do następnego dnia, gdy zaczynało świtać. Biegłam szybko do domu, przebierałam się i szłam do szkoły. Tak dzień w dzień. Nie dawałam się zmęczeniu. Nie mogłam. Dla niego postanowiłam się zemścić. Nie tylko na tym z siódemki, lecz na Kapitolu za te głupie igrzyska.

***

— Lisa wstawaj! — Ktoś wali w drzwi.
— Czego?! — Wrzeszczę.
— Musisz już iść do ekipy przygotowawczej. Dzisiaj w końcu jest parada trybutów. Wszystkie inne dystrykty już przyjechały — mówi opiekunka.
— Zaraz przyjdę — odpowiadam z nutką irytacji w głosie.
To znowu tylko sen. Znowu tylko ten urywek pamięci, który dręczy mnie każdej nocy. Ogólnie jestem przyzwyczajona, że mało śpię. Na sali treningowej spędzałam prawie całe życie. Na sen miałam mało czasu. Budziłam się zawsze na podłodze w sali. Spałam jakąś godzinkę jak mi się czasem udało w domu, kiedy było jakieś święto. Wtedy zaczął śnić mi się ten koszmar. Wolałam go unikać. Z każdym dniem lepiej znosiłam zmęczenie. Jak na bogatą paniusię z dystryktu pierwszego umiem żyć w najgorszych warunkach. Inni pewnie myśleli : „o jakaś głupia blondzia, córeczka burmistrza”. To nie prawda. Nie znają mnie. Tak ciężko ćwiczyłam, żeby tylko się zemścić. Zatraciłam się w tym. Teraz uchodzę za najlepiej wyszkoloną, wredną i bezduszną dziewczynę, a już wkrótce zabójczynię i triumfatorkę.
Wchodzę pod prysznic znowu naciskam ten biały przycisk. Po wyjściu ubieram jakieś czarne jeansowe spodnie, żółtą koszulkę na ramiączkach i pozłacane trampki. Upinam włosy w luźnego koka.
Wchodzę do jadalni. Nakładam sobie parę kanapek na talerz, nalewam wody do szklanki i siadam przy stole. Nie zwracam uwagi na innych. Wszystko ignoruję.
Jestem już zdeterminowana. Chcę zobaczyć umiejętności innych trybutów, którzy i tak nie mają ze mną szans, to fakt, ale zobaczę, co potrafią. Jednych mogę zabić szybko przy Rogu Obfitości, a resztą się pobawię. Sojusznicy z dwójki i czwórki mi nie są potrzebni. Jednak zawsze trzymamy się razem, trudno będą mi zawadzać. Takie utrudnienie i zbędny balast. Jedyną osobę jaką uważam za potrzebną jest Chris.
Wracam na ziemię. Przecież on... jest tylko jeden zwycięzca, jeśli to będę ja, ... co z nim... umrze... nie... nie mogę na to pozwolić... straciłam już brata... jego nie mogę stracić. Tak wiele mu zawdzięczam. Pomagał mi się pozbierać on jak i Dominic. To dzięki nim zaczęłam wychodzić z domu i ćwiczyć do upadłego. Spoglądam na nich i mimowolnie się uśmiecham. Oni oczywiście odwzajemniają uśmiech.
— Czas iść, ruszcie się dzieci — mówi Agnes.
Mam jej dość. Nie jesteśmy dziećmi. Chętnie bym jej nawrzucała, ale nie mam na to teraz czasu. Idę do mojej „ekipy przygotowawczej”. Moim oczom ukazuje się ogromna sala, gdzie przygotowywani są wszyscy trybuci do parady. Podchodzę w miejsce dystryktu pierwszego.
— Witaj słońce. — Podchodzi do mnie jakaś dziwna baba.
— Witaj — odpowiadam.
— Jestem Cylia, to Barry i Mojra — mówi.
— Ja jestem Lisa. — Podaję im ręce.
Co jak co, ale dobre maniery posiadam.
Ci dziwni ludzie przyglądają mi się dookoła.
— Z tobą nie będzie dużo roboty. Jesteś bardzo zadbana tak jak wiele dziewczyn z tego dystryktu — stwierdza Mojra.
— Ok — mówię.
Zabierają się za makijaż, paznokcie i włosy. Cóż ja o siebie dbam, bo mam dobre warunki.  Nic nie mogę poradzić na to, że w innych dystryktach jest o wiele gorzej.
Jak kończą, podają mi szlafrok, który zakładam i wchodzę do innego pomieszczenia. Czekam w nim na stylistę.
Po paru minutach przychodzi jakiś szczupły mężczyzna o czarnych włosach, ubrany w elegancki garnitur. Na jego twarzy utrzymuje się kilkudniowy zarost. Jego szmaragdowozielone oczy bacznie mi się przyglądają. Nie może on mieć więcej niż dwadzieścia siedem lat.
— Cześć jestem Grim.
— Lisa — odpowiadam.
— Na paradzie macie wyglądać tak samo. Muszę się porozumieć ze stylistką twojego kolegi. Osobiście posiadam już gotowy pomysł. Będziecie wyglądać najlepiej ze wszystkich — oznajmia i wychodzi, zapewne po ubranie.
Przychodzi za chwilę z jakimś materiałem w rękach.
— Co to jest? — Krzywię się.
— Twój strój na paradę złotko — mówi.
Pomaga mi go założyć. Suknia w kolorze niebieskiego kryształu. Połyskująca, wysadzana jeszcze brylantami. Na głowę wkłada mi coś na wzór korony, wysadzone drogimi kamieniami.
— Jak taki kretyński wygląd ma mi pomóc?! — Oburzam się patrząc w lustro.
— Spokojnie, Kapitol lubi takie ubrania. Ty i twój przyjaciel będziecie wyglądali jak królewska para. Potem na spotkaniu u prezentera Caesara będziecie ubrani normalnie. — Wzdycha ciężko.
— Oby. Jak ja mam w tym czymś wyjść? Jest strasznie niewygodne — burzę się jeszcze bardziej.
Po jakimś czasie usilnie staram się zejść na dół. Nie idzie mi zbyt dobrze, więc Grim postanawia mi pomóc. Pomimo moich sprzeciwów, podnosi mnie i przenosi jak jakąś księżniczkę. Widać, że ma trochę siły, jak na stylistę.
Chris dostrzega to, a ja nie potrafię ukryć swojego zażenowania tą sytuacją. Gdy Grim stawia mnie na ziemi, podchodzę do mojego przyjaciela i od razu wybucham śmiechem.
— Chociaż sama nie będę wyglądała jak skończona kretynka.
Kolegę również to rozśmiesza.
Wchodzimy do rydwanu i czekamy, aż otworzą się wielkie wrota. Uchylają się one pomału. Jak zawsze my na pierwszy ogień. Konie ruszają. Rozglądam się po kolorowych, oszalałych trybunach. Tak, te dziwadła to lubią. Są ubrani podobnie jak my tylko inne kolory.
Łapię Chrisa za rękę. Podnosimy nasze dłonie w górę. Tłum szaleje. Niewiele im trzeba do szczęścia... a jednak... sporo... Igrzyska przykładowo. Na myśl o tym zaczynam się wściekać, ale nie mogę tego tu okazywać. Robię dobrą minę do złej gry. Rydwany zatrzymują się.
Czas na przemówienie prezydenta Corionalusa Snowa.
— Witajcie! Trybuci witamy was! Oddajemy hołd waszej odwadze i poświęceniu. Życzymy wam pomyślnych Igrzysk i niech los zawsze wam sprzyja. — Schodzi ze sceny.
Kto w to wierzy? Nikt tu nie jest dobrowolnie. W tym jednym, strasznie krótkim przemówieniu dało się wyczuć, że nie mówi tego szczerze. To świetny aktor, który odgrywa swój teatrzyk.
Rydwany zawracają. Mieszkańcy Kapitolu mają ostatnią szansę, aby dobrze nam się przyglądać w drodze powrotnej.
Mam dość, chcę jak najszybciej iść do pokoju i się przebrać. W tych ciuchach wejście do apartamentu jedynki to nie lada wyzwanie.
Udaje mi się ściągnąć to beznadziejne wdzianko, z którym męczę się dłuższą chwilę. Mam ochotę zatańczyć taniec zwycięstwa, gdy to gówniane ubranie ląduje w koszu.
Wchodzę szybko pod prysznic i wkładam pidżamę. Jakoś nie mam ochoty na kolację. Padam na łóżko.
Muszę być wyspana jutro zaczynają się treningi. Trzeba trzeźwo oceniać wszystko.
Natychmiastowo zasypiam.