środa, 12 listopada 2014

Rozdział 1: Dożynki


Podnoszę się z łóżka. Już jest ranek. Podchodzę do okna i przyglądam się rozszalałym dzieciakom na zewnątrz. Biegną na treningi. W końcu dzisiaj są dożynki. Ostatnie poprawki umiejętności i będą się zgłaszać. Nawet te młodsze, co nie mogą jeszcze brać udziału w losowaniu już biegają z nożami, oszczepami i siekierami w rękach.
— Lisa! Zejdź na śniadanie — mówi moja matka.
— Już idę — odpowiadam.
Napawam się jeszcze chwilę tym cudownym widokiem morderczych brzdąców. Sama taka byłam w ich wieku. Teraz jestem bezwzględną wojowniczką.
Schodzę do jadalni, gdzie czekają już na mnie rodzice. Ojciec jak zawsze gazetka w ręku i kawka. Nie obchodzi go, co w ogóle się tutaj dzieje. Matka zabiegana. Trochę bardziej markotna niż zawsze.
— Czy coś się stało? — Pytam.
— Dzisiaj dożynki — mówi.
— Wiem i co z tego? — Zadaję kolejne pytanie.
— Znam twoje zamiary — odpowiada.
— O co Ci chodzi? — Pytam lekko zdziwiona.
— Rozmawiałam z Johanną. Ty naprawdę chcesz się zgłosić? — Słychać żal w jej głosie.
Jak ona mogła jej to powiedzieć. Ojciec o dziwo wreszcie odkłada gazetkę i spogląda na mnie pytająco.
— Czy to prawda? — Dopytuje się.
— Tak — odpowiadam stanowczo.
Natychmiastowo zrywa się z krzesła i mnie przytula mówiąc:
— Moja mała córeczka wreszcie idzie na swoje Igrzyska.
— Z czego ty się cieszysz Gary? — Matka zaczyna wydzierać się na swojego męża.
— Ma największe szanse na wygraną — tata nie przejmuje się słowami żony.
— Nie prawda, ty młoda panno się nie zgłosisz — rozkazuje.
— Co?! Nie będziesz mi mówiła, co mam robić. Jesteś taka zrażona do tego widowiska. Czemu? — Pytam choć znam odpowiedź.
— Wiesz dlaczego, nie chcę powtórki tamtego wydarzenia — smuci się.
— Nie będzie. Zobaczysz wrócę w blasku reflektorów jako zwycięzca — oznajmiam.
— Dziewczyna ma rację. Pozwól jej spełnić to marzenie — ojciec chociaż mnie popiera.
— Nie, masz obiecać, że się nie zgłosisz! — Krzyczy.
— To niesprawiedliwe — oburzam się.
— Nie ma dyskusji — odwraca wzrok, żebym nie widziała łez spływających po jej policzkach.
Wzburzona wybiegam z domu. Biegnę ile tylko mam sił w nogach. Cała droga do końca dystryktu mija mi w ciągu kilku minut.
Moja matka nigdy mi na nic nie pozwala. Wiem dobrze dlaczego, ale niech we mnie uwierzy tak jak wierzyła w niego. W mojego starszego brata. Pięć lat temu zgłosił się do 67 Głodowych Igrzysk starszy braciszek Steven. Miał wtedy osiemnaście lat i czuł się gotowy. Wszyscy w niego wierzyliśmy, wierzyliśmy, że on wróci. I wtedy to się stało.

***
Zgłosił się na ochotnika. Podczas odwiedzin powiedział mi tylko:
— Jestem dumny, że mogę iść na te Igrzyska. Wreszcie im pokażę, że nie jesteśmy ich własnością. Wrócę tutaj bez obaw. Ty zgłoś się za jakieś może pięć lat i wygraj. Wiem, że dasz rade to zrobić. Wierzę w ciebie. Obiecaj mi to — powiedział.
— Obiecuję! — Krzyczałam jak wyprowadzali nas strażnicy.
— Za niedługo znów się spotkamy! — odkrzyknął.
Wielki finał. Przy Rogu Obfitości stał trybut z dystryktu siódmego z siekierą w ręce. Steven szedł do niego mając w prawej dłoni miecz. Zaczęła się walka. Mój brat ostro zranił wroga w lewy bok. Jego rękę zalała szkarłatna krew. Jakimś dziwnym sposobem przeciwnik powalił go na ziemię i poderżnął gardło. Widziałam ostatnie tchnienia starszego brata. Zaczęłam krzyczeć, gdy usłyszałam wystrzał armatni obwieszczający jego śmierć. Wciąż wierzyłam, że on żyje. Okrzyknęli trybuta z siódmego dystryktu zwycięzcą. Kiedy przyjechał do nas podczas Tourne nie miałam ochoty go nawet słuchać. Poszłam tam tylko dlatego, bo musiałam. Patrzyłam na niego wzrokiem mordercy, mówiąc przy tym cicho: 
— Zapłacisz za to podła gnido.
***


Obiecałam Ci to braciszku. Dotrzymam słowa, wygram te zasrane Igrzyska dla ciebie. Bez wytchnienia trenowałam. W specjalnej sali treningowej w moim dystrykcie ćwiczyliśmy tylko pięć godzin dziennie. Dla mnie to było za mało. Zostawałam tam aż do świtu. Szybko przybiegałam do domu, przebierałam się i szłam do szkoły. Tak każdego dnia.
Wracam do domu i omijam jadalnię szerokim łukiem. Idę do mojego pokoju. Wyciągam zdjęcie, na którym jestem ja i on. Nasze ostatnie zdjęcie. Słone krople spływają po mych policzkach. Tylko tym razem ronię łzę. Ten jeden raz. Nigdy więcej tego nie zrobię. Nie chcę już patrzeć na śmierć bliskich mi osób.
— Lisa, chcę Cię tylko poinformować, że za godzinę zaczynają się dożynki — mówi przez drzwi matka.
Odświeżam się i zaczynam zastanawiać jakie ubranie tu włożyć. Niebieska sukienka do kolan pokryta drogimi brylantami. Niebieskie szpilki tak samo drogo zdobione. Pofalowane włosy opadają mi na ramiona. Patrzę na swe odbicie. Błękitne oczy są podkreślone przez kieckę. Wyglądam niczego sobie.
Czas ruszać. Wychodzę z mojego domu Pałacu Sprawiedliwości i staję w kolejce do zgłoszeń. Nakłuwają mi palec i pocierają kartkę. Zanim zdążam podejść do wyznaczonego miejsca ktoś łapie mnie w talii i obraca w swoją stronę mówiąc:
— Hej piękna.
— Cześć kochanie — odpowiadam.
To mój chłopak Dominic Fishburne. Zwyciężył Igrzyska trzy lata temu. Gdyby i on zginął nie przeżyłabym tego. Po śmierci brata bardzo mnie wspierał w trudnych chwilach on jak i nasz przyjaciel Christopher West.
— Na pewno wiesz, co robisz? — Pyta.
— Ale o co Ci chodzi? — Udaję chociaż doskonale wiem.
— Chcesz się zgłosić na Igrzyska — mówi.
— Tak obiecałam to bratu i nie zrezygnuję — jestem stanowcza. — Kto Ci powiedział o moich zamiarach? — Dodaję.
— Johanna — odpowiada.
— Kiedyś to ja ją uduszę — mruczę pod nosem.
— Ona chce twojego dobra. Przecież wiesz. Martwi się o ciebie — mówi zasmucony.
— Nie zrezygnuję wybacz. — Odchodzę.
Wszyscy już stoją na swoich miejscach, tylko ja jeszcze przepycham się między dziewczynami stojącymi w ostatnim rzędzie. Ustawiam się obok swojej przyjaciółki, na którą jestem wściekła. Nie odzywam się do niej ani słowem.
Wzrokiem podążam w stronę krzeseł na podeście przy wejściu do pałacu, zajmowane przez moich rodziców, pięknie wyglądających. Są tylko trzy krzesła. Jedno dla ojca, drugie dla matki i na trzecim siedzi jakaś dziwna kobieta. Czemu dziwna? Bo wygląda jak wielka, zielona breja. Jednak trochę za dużo zieleni na siebie założyła. Ubranie pod ten sam kolor jeszcze rozumiem, ale włosy i makijaż? Wstaje z miejsca, podchodzi do mikrofonu znajdującym się na samym środku podestu i zaczyna:
— Witam! Jestem Agnes Young! Mam przyjemność w tym roku zostać opiekunką trybutów z tego dystryktu. Dzisiaj wybieramy dwójkę dzielnych, młodych ludzi, których spotka zaszczyt reprezentowania dystryktu pierwszego w 72 dorocznych Igrzyskach Głodowych. Nim jednak zaczniemy obejrzycie wyjątkowy film przywieziony z samego Kapitolu. — Ta dziwaczna kobieta wskazuje na ekran znajdujący się nieopodal niej.
 „Wojna, straszliwa wojna. Wdowy, sieroty, dziecko bez matki. Naszym krajem wstrząsnął bunt. Trzynaście dystryktów podniosło rękę na kraj, który ich karmił, kochał, chronił. Brat stanął przeciwko bratu, aż nie zostało już nic. Wreszcie nastał pokój wywalczony powoli i z trudem. Ludzie odrodzili się z popiołów i nastała nowa era. Ale wolność ma swoją cenę. Po klęsce zdrajców przysięgliśmy sobie, że nasza ojczyzna drugi raz nie zakosztuje zdrady i zarządziliśmy, by każdego roku, każdy dystrykt Panemu złożył daninę w postaci młodego mężczyzny i kobiety, którzy stoczą śmiertelną walkę w imię honoru, odwagi i poświęcenia. Samotny zwycięzca opływający w dostatki będzie świadectwem naszej hojności i wielkoduszności. Tak oto czcimy przeszłość. Tak oto zabezpieczamy przyszłość.”.
Dobrze wiedzieć. Nie interesuje mnie ten film. Co roku to samo. Czczenie przyszłości w taki sposób jest śmieszne. Ten żałosny film pokazuje jedynie strach Kapitolu przed dystryktami.
Spoglądam na moją zmartwioną matkę. Przykro mi, że musi na to patrzeć, ale nie mam wyboru, obiecałam to bratu. Ojciec dumny siedzi i przygląda się wszystkim. Jego wzrok jednak zatrzymuje się przez chwilę na mnie i potem wędruje dalej.
— Więc teraz wybieramy dzielnego młodego mężczyznę i kobietę, którzy będą reprezentować ten dystrykt. Panie mają pierwszeństwo. — Agnes podchodzi do puli i wyciąga jedną karteczkę, a następnie wraca na poprzednie miejsce.
Udaje jej się wylosować jakąś dwunastolatkę. Nie, to nie jakaś dziewczynka, tylko siostra mojej przyjaciółki Johanny, Amy. Nie mogę na to patrzeć. Trener zawsze nam powtarza, żeby się za takich zgłaszać. Oni mają jeszcze czas na treningi, a my je już skończyliśmy. Mogą wygrać kiedy indziej, jak będą w naszym wieku.
Wychodzę szybkim ruchem przed szereg, łapię dziewczynkę za ramię i  krzyczę:
— Zgłaszam się na ochotniczkę!
Parę innych dziewczyn widać miało zamiar zgłoszenia się, gdyż również wyszły z szeregu. Trudno, zbyt się grzebały, więc niech czekają rok.
— Panie burmistrzu mamy pierwszą ochotniczkę. Dajcie ją tu. — Zwraca się do mojego ojca, a potem do strażników.
Idąc dumnie w kierunku sceny słyszę, jak jeden z chłopaków w sąsiednim rzędzie mówi do drugiego:
— Taka ślicznotka pójdzie na zmarnowanie.
Wzrasta u mnie poziom irytacji. Niech sobie myśli, że nie mam szans, a kiedy wrócę jako zwycięzca będę wyśmiewała go do końca życia.
Wchodzę pewnym siebie krokiem na scenę. Rzucam krótkie spojrzenie rodzicom. Ojciec zachowuje spokój i nie da się po nim poznać, że może być załamany. To świetny aktor. Matka natomiast nie kryje swoich uczuć i płacze odkąd wypowiedziałam tamte cztery słowa, które zmieniają wszystko.
— Jak się nazywasz? — Pyta Agnes.
— Lisa McKinley — odpowiadam.
— Brawa dla naszej ochotniczki Lisy McKinley! A teraz pora na panów. — Podchodzi do puli i wyciąga karteczkę.
Tym razem trafia na jakiegoś drobnego czternastolatka. Ten biedny, trzęsący się z przerażenia dzieciak nie ma najmniejszych szans na wygraną. Zginie już pierwszego dnia igrzysk i przyniesie wstyd naszemu dystryktowi.
— Zgłaszam się na ochotnika!
Nieruchomieję słysząc te słowa wypowiadane przez znajomy mi głos. Przez chwilę łudzę się, że to pomyłka i ktoś inny się zgłosił, a ja się przesłyszałam. Niestety wszelka nadzieja zanika, gdy z tłumu wychodzi wysoki, umięśniony blondyn. Bardzo szybko wchodzi na scenę i zajmuje miejsce obok Agnes.
— Cudownie! Dwoje ochotników. Jak się nazywasz? — Mówi dalej to dziwadło.
— Christopher West — chłopak odpowiada twardym tonem. Jego twarz nie ukazuje w tej chwili żadnych emocji. Onieśmielające spojrzenie blondyna tym razem jest puste, zimne.
— Brawo oto nasi trybuci! Śmiało podajcie sobie dłonie. — Agnes zaczyna klaskać.
Po owacjach na stojąco, razem z Chrisem wchodzimy za opiekunką do pałacu.