czwartek, 13 listopada 2014

Rozdział 17: Postanowienie

Wstaję rześka. Dopiero 5:00 rano. Nic dziwnego, że nie mogę spać. Nadal męczy mnie ten koszmar, ale dochodzi do niego nowy, z Chrisem w roli głównej. Dzisiaj jest jego pogrzeb.
Wstaję i idę pod prysznic. Ubieram się w jeansy, koszulkę i jakąś szarą bluzkę oraz trampki. Muszę się przejść.
Przemierzam pomału pierwszy dystrykt, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Przechodzę obok sali treningowej. Od teraz to ja będę trenować w niej dzieciaki. Od teraz to ja szkolę przyszłych morderców. Jak cudownie to brzmi... aż mnie w żołądku skręca. Idę dalej. Podchodzę pod dom Chrisa. Nie wiem, czy zapukać? Wejść? Porozmawiać z jego rodziną? Niby o czym? Stoję przed drzwiami, jak słup. W końcu postanowiłam odpuścić i szybkim krokiem odchodzę stamtąd. Zmierzam w stronę lasu.
To było moje drugie ulubione miejsce zaraz po hali treningowej. Przychodziłam tu, jak miałam doła, jeszcze zanim wróciłam do treningów. Początkowo, po interwencji przyjaciół — Chrisa, Johanny i Dominica oraz jego sąsiadce Tani, zaczęłam wychodzić z domu. U Tani przesiadywałam trochę, chodziłam również do tego lasu, nie przejmując się opuszczonymi treningami. Rozmowa z moim ukochanym dała mi nadzieję. Nie chciałam nikogo więcej stracić i Chris dobrze o tym wiedział. Zgłosił się z własnej głupoty. Powinnam jednak to uszanować. Nigdy we mnie nie wierzył. Nikt nigdy we mnie nie wierzył. Przywykłam już do tego. Bólu, jaki mi sprawili swoim odejściem nie da się go wyleczyć. Zawsze będzie tkwił we mnie i pojawiał się w nocnych koszmarach. Zwaliłam to. Byłam tak pochłonięta zemstą, że nie zauważałam, co się działo z moim przyjacielem. To był odruch, który odebrał mu życie. Chcieli tego... wygrał potwór.
Patrzę w niebo, nie wiem czemu ono jest takie szare. Pewnie zaraz spadną na mnie słone krople. Będzie płakało w dniu pochowania Chrisa. Zagryzam wargę i zaciskam mocno powieki. Co się stało już się nie odstawie, trzeba się skupić na tym co jest, a nie na tym, co było. On umarł, ale jego poświęcenie nie pójdzie na marne. Będę trenowała te dzieciaki w nadziei, że kiedyś to się skończy. Wybuchnie kolejne powstanie, które tym razem wygramy, dzięki większości wyszkolonych, młodych ludzi. Niechętnie otwieram oczy. Jeszcze jeden problem to moi rodzice i Dominic. Pokłóciłam się z nimi wczoraj.
Dobra, pora wracać, zjeść śniadanie i się przebrać. Jeszcze raz rozglądam się dookoła i odchodzę. Kiedy docieram do domu, wszyscy już są w kuchni. Zjadamy w ciszy śniadanie. Wchodzę do pokoju i przebieram się w czarne spodnie, koszulkę, bluzę oraz płaszcz.
Ruszamy rodziną na cmentarz poległych trybutów. Przyglądam się twarzom zebranych. Przyszła rodzina, przyjaciele i cały dystrykt. Ksiądz odmawia mszę. Jest taki zwyczaj, że rodzina poległego wbija ulubioną broń, której używał na Igrzyskach, obok nagrobku. Jestem bardzo zdziwiona, ponieważ rodzina Chrisa pozwoliła mi dostąpić tego zaszczytu. To pewnie znak, że nie mają do mnie żalu. Zaczyna padać deszcz. Nawet niebo się smuci jego odejściem, doprowadzając również mnie do łez. Mocno wtulam się w Dominica. Pierwszy raz tak się zachowuję od śmierci brata.
Wracamy pomału do domu. Nie wolno mi się załamywać, nie teraz! Po dotarciu na miejsce, od razu się przebieram w suche ubranie. Siadam w fotelu na kolanach Dominica.
— Więc to już koniec.
— Chyba tak. — Wzruszam ramionami.
— Koniec jego zmartwień i dopiero początek twoich. — Słowa ukochanego nie podnoszą mnie na duchu.
— No, tak. Treningi na sali, zostałam mentorką oraz za pół roku Tourne zwycięzców.
— Wiesz co trzeba zrobić?
— Oczywiście, że wiem. — Uśmiecham się.
Kładziemy się na łóżku. Mocno wtulam się w jego klatkę. Ten koszmar dopiero się zaczyna. Na razie zacznę małymi kroczkami. Niby takie zwyczajne treningi w akademii, niby normalne zachowanie na Tourne, zwykła mentorka. To wszystko, żeby uśpić ich czujność. Musi się trafić kiedyś taka osoba, która wznowi to wszystko. Każdy mieszkaniec naszego dystryktu jest na to gotów. Drugi trzeba tylko przekonać, bo reszta bez wahania dołączy. Jedyne, co należy zrobić to wznowić rebelię! Choćby nie wiem, co się miało stać, choćby nie wiem, ile mnie to miało kosztować — życie przyszłych dzieci jest tego warte. Już dostatecznie Kapitol nas zgnoił. Wystarczy tego dobrego. Steven, Tania i Chris obiecuję wam, to wszystko się zmieni. Nikt więcej nie zginie, nikt więcej nie będzie musiał się poświęcać! Wkrótce to nastąpi. Po jakiejś dłuższej chwili zastanowień zasypiam.

---->Punkt Dominica<---- 

Wstaję rano. Czemu Lisa tak wczoraj na mnie nakrzyczała i zamknęła drzwi przed nosem? Proste, zmieniła się. Nie chciałem w to wierzyć. Jakaś cząstka jej jest taka, jak dawniej, ale to mała i z każdą chwilą zanika. Jeśli czegoś nie zrobię, faktycznie stanie się bezdusznym potworem.
Idę do łazienki, a potem na śniadanie. Cóż, cicho jest, jak na pogrzebie. Nie wiem, co mam robić. Przybija mnie bardziej pogrzeb najlepszego przyjaciela. Od tych Igrzysk mam tylko w głowie chęć zemsty na Kapitolu, jednak nie mogę tego okazywać, bo Lisa sobie jeszcze pomyśli, że mamy jakieś szanse z nimi. Trzeba wymyślić dobry plan działania. Też chcę końca tego wszystkiego. Straciliśmy już Stevena, Tanię i Chrisa. Nikt więcej nie może odejść.
Przebieram się w elegancki, czarny garnitur oraz buty. Zakładam jeszcze na siebie czarny płaszcz. Niebo zasnuwają siwe chmury. Będzie padać. To smutny dzień dla nas wszystkich. Pożegnanie naszego przyjaciela i kompana, dla innych syna i brata. To jest ciężkie żegnać się. Msza zostaje dość szybko odmówiona. Teraz uroczyste wbijanie ulubionej broni trybuta. Zawsze rodzina się tym zajmuje, lecz dzisiaj robi to Lisa. Najwyraźniej rodzina Chrisa chce w ten sposób pokazać, iż nie mają do niej żalu. Nawet nie zauważam, kiedy blondynka mocno się we mnie wtula. Dopiero teraz czuję na skórze krople deszczu. Musiałem ostatni raz przypomnieć sobie przyjaciela. Widzę, że nawet moja ukochana zaczyna płakać. Nie wiem, co teraz robić. Powinienem ją pocieszyć, to fakt. Mi też nie jest łatwo. Straciłem kompana.
Zmierzam razem z Lisą i jej rodziną do ich domu. Zaraz, oczywiście, obieramy za kierunek jej pokój. Siadam w fotelu i czekam, aż moja ukochana się przebierze. Potem dołącza do mnie.
— Więc to już koniec
— Chyba tak. — Wzrusza ramionami
— Koniec jego zmartwień i dopiero początek twoich — jestem szczery, choć zdaję sobie sprawę, iż jej nie pomagam.
— No, tak. Treningi na sali, zostałam mentorką oraz za pół roku Tourne zwycięzców.
—Wiesz co trzeba zrobić.
— Oczywiście, że wiem. — Uśmiecha się.
Kładziemy się na łóżku. Lisa mocno wtula się w moją klatkę. Nie mam jakoś ochoty na głębsze rozmyślania. „Chris, stary, jeśli tam jesteś to wiedz, mam do powiedzenia tylko jedno: Szczęśliwej drogi, oby tam lepiej Ci się żyło niż tutaj. Zajmę się nią, a ty Stevenem i Tanią. Żegnaj.”. Po tym szybko usypiam.