czwartek, 13 listopada 2014

Rozdział 16: Zemsta

Otwieram oczy. Już jest ranek. Nie mogłam doczekać się tego dnia, wreszcie wracam do domu. Nie chcę już dłużej być w Kapitolu. Siadam i przyglądam się śpiącemu Dominicowi. Po jakiejś chwili wstaję i idę pod prysznic. Zakładam na siebie kozaki, jeansowe spodnie, koszulkę oraz skórzaną, kurtkę, wszystko w odcieniach czerni. Tak, barwy żałoby i smutku. Oczywiście, do tego zakładam czarne rękawiczki ze złotymi pazurami na palcach. Nie są aż takie spore. Dosłownie, jak kocie pazury.
Wychodzę z pokoju i idę zjeść śniadanie. Mam zamiar odwiedzić jedno miejsce. Szybko opróżniam zawartość swojego talerza. Przy okazji zabieram ze sobą nóż kuchenny.
Przechadzam się ulicami stolicy. Ludzie w koszmarnych strojach tylko wskazują na mnie palcami i krzyczą, pełni euforii. Mają się z czego cieszyć. Chcę ich uniknąć, pobyć chociaż przez chwilę sama! Jakimś trafem udaje mi się ich zgubić. Oto jest, przede mną znajduje się „Świątynia poległych trybutów”. Wchodzę do środka, ale jakoś dziwnie się tu czuję.
Patrzę na twarze zmarłych dzieci. Od początku pierwszych Igrzysk. Zatrzymuję się jednak na 67. Siadam na ławce przed zdjęciem mojego braciszka. Wpatruję się w jego piękne oczy. Zaciskam dłonie w pięści. Nie będę się teraz mazgaić. Dalej, hm, przystaję przy 69 edycji. Tania, byłaś moją przyjaciółką. Dlaczego akurat wtedy musiałaś iść ty? Szybko odwracam wzrok. Podążam dalej, aż do tegorocznych Igrzysk. Szybko powiesili ich zdjęcia oraz włożyli bronie, którymi walczyli, do gablotek przed fotografiami.
Zajmuję miejsce naprzeciwko zdjęcia Chrisa. Nie miała tu wisieć twoja podobizna, tylko moja... ja powinnam umrzeć, a nie ty! Chowam twarz w dłoniach. Nie mogę powstrzymać łez. Gdyby mnie ktoś taką zobaczył... Już słyszę śmiechy oraz krzyki: „Bezwzględna zabójczyni płacze”. Ktoś kładzie mi rękę na ramieniu. Przenoszę wzrok na tę osobę.
— Dominic, co tu robisz? — Ocieram łzy.
— To samo, co ty. Chcę zobaczyć przyjaciela.                                     
— Jeszcze został się jego pogrzeb. W sumie przyjedziemy tu za pół roku. — Znowu patrzę na zdjęcie Chrisa.
— Wiem, ale czy wtedy będzie czas żeby tutaj przesiadywać?
— Raczej nie. — Lekko się uśmiecham.
— Chodźmy już. Za godzinkę mamy pociąg. Zanim dojdziemy na peron akurat będzie na nas czekał.
— Dobra. — Ostatni raz rzucam przyjacielowi to spojrzenie z ostatniego dnia jego życia. To „pożegnalne spojrzenie”.
Ono miało faktycznie być ostatnie, jednak dla mnie, a nie odwrotnie.
Mijamy dom za domem. Nie uśmiecha mi się tutaj zostawać. Już pomału rzygam tymi ich kolorami. Idziemy w ciszy. Nie wiemy nawet, o czym rozmawiać. Każdy temat nas drażni. Zachodzimy przed budynek, w którym do tej pory mieszkali wszyscy trybuci. Przyglądam się mu ostatni raz. Zauważam, że wychodzi z niego jakiś średniego wzrostu mężczyzna około trzydziestki.
— Dominic, muszę coś załatwić. — wzrokiem podążam za celem.
Dobrze wie, o co mi chodzi. Mężczyzna, który wyszedł z tego budynku to Albert Moore, główny organizator. Jak to się dobrze składa, zmierza w kierunku ośrodka treningowego. Dominic opiera się o budynek i pilnuje, żeby nikt mi nie przeszkadzał. Moja ofiara właśnie wkłada do ust papierosa. Pytam, choć dobrze znam odpowiedź:
— Albert Moore, główny organizator?
— We własnej osobie — odpowiada, biorąc kolejnego bucha.
Wyciągam nóż i rzucam, gdy zaczyna się odwracać w moją stronę. Narzędzie rozcina mu czoło. Podchodzę na spokojnie i zadeptuję papierosa. Rozsiadam się na nim. Te kocie pazury idealnie mi posłużą. Tną, jak nóż. Okaleczam wszystkie kończyny ofiary. Twarz zostaje oszpecona do końca życia. Z resztą, jego koniec jest bliski. Patrzy na mnie tymi swoimi pustymi oczami pełnymi lęku ale też prośby o szybką śmierć. Wszystko idzie po mojej myśli. Podrzynam  mu w końcu gardło. Napawam się widokiem jego niknących oddechów. Szyderczy uśmieszek nie znika z mojej twarzy. Pod koniec na brzuchu wycinam mu napis: „To za mojego braciszka”. Podnoszę nóż i wycieram o jego garnitur. Jestem ubrana na czarno, więc tak bardzo nie widać śladów krwi.
Idę w stronę Dominica. Chłopak podaje mi chusteczkę, żebym mogła doprowadzić się do porządku. To jednak nie wszystko. Zdejmuje swoją kurtkę i podaje mi ją. Zakładam podarek na siebie. Teraz wszystkie ślady zbrodni są zasłonięte.
Zachodzimy na peron. Wsiadając, ostatni raz macham tym idiotom z Kapitolu. Kiedy odjeżdżamy, wchodzę od razu pod prysznic. Chcę zmyć z siebie resztki tej szui.
Zadowolona z efektu, zachodzę na obiad. Opiekunka jest lekko zdziwiona moim dobrym nastrojem. Zemściłam się za braciszka oraz za Chrisa, więc czemu mam być smutna? Pochłaniam ziemniaki z koperkiem oraz rybą i zupę jarzynową. Popijam sokiem jabłkowym.
Siadam w ostatnim wagonie i przyglądam się zmieniającemu krajobrazowi. Wzdycham ciężko. I co teraz? Za pół roku muszę tu wrócić. Znowu oglądać te kolorowe błazny. Po raz kolejny udawać, że Kapitol jest taki cudowny? Nie, po końcówce Igrzysk oraz wywiadzie przed ceremonią koronacyjną raczej tak łatwo nie będę miała. Trzeba pokazać temu prezydentowi, że nie jest panem świata. Nawet potęgą stolicy można zachwiać. Na pewno nie chcę mieć dzieci. Pewnie by płaciły za moje zachowanie. Koniec zastanawiania się nad tym.
Wracam do swojego pokoju i ubieram się w złotą sukienkę z cekinami, sięgającą mi zaledwie do połowy ud, bez ramiączek oraz pozłacane, dziesięciocentymetrowe szpilki.
Włosy falowane, jak zawsze opadają na moje odkryte ramiona. Wyglądam nieźle.
Kiedy zajeżdżamy, przyglądamy się wiwatującym tłumom rówieśników. Wypatruję na samym początku moich rodziców. Są ze mnie dumni, aż nie mogą powstrzymać łez radości. W tłumie dostrzegam też krewnych Chrisa. Muszę z nimi porozmawiać. Przez chwilę witam się z tłumem, schodząc ze sceny.  Podchodzę niepewnie do rodziny zmarłego przyjaciela i zaczynam rozmowę:
— Ja przepraszam... chciałam żeby to on wrócił.
— My też. Wiemy, czemu się zgłosił. Podjął już swoją decyzję. Czy było warto? Na pewno.
— Nie wińcie mnie. Chciałam się za niego poświęcić. — Spuszczam wzrok.
— Tak, jak on za ciebie. Po to się zgłosił — oznajmia jego zapłakana matka.
— Bardzo mi przykro. — Rzucam na odchodne.
— Nie twoja wina. — Słyszę za plecami.
Chociaż tyle, że nie mają mi tego za złe. Jeszcze jego pogrzeb.
Wchodzimy z rodzicami do domu. Ja jakoś zbytnio się nie cieszę. Już od progu rzucają mi się na szyję, krzycząc:
— Wygrałaś! Kochanie, ty naprawdę wygrałaś! Jesteśmy tacy dumni!
Odpycham ich od siebie.
— Dumni?! Wątpiliście we mnie od samego początku. Wiecie co? Coś tam zrozumiałam. Chciałam się poświęcić za kolegę, lecz niestety się nie udało. On powinien dostać tę koronę nie ja. Nie jestem już tą samą osobą. — Zmierzam do swojego pokoju.
Nie mam zamiaru z nimi rozmawiać.
— Lisa, proszę cię, otwórz. — Ktoś puka do drzwi.
Otwieram i widzę Dominica.
— Co się z tobą dzieje? Zmieniłaś się jednak bardziej, niż sądziłem — markotnieje.
— Teraz to zauważyłeś? Mówiłam „Żyję po to by pozbawiać życia innych”. Nic tego nie zmieni. Przykro mi. Jestem mordercą, nie tą twoją Lisą, która poświęciła się treningom dla zemsty. Już nie — wyrzucam to wreszcie z siebie.
— Obiecałaś mu. Obiecałaś Stevenowi, że nigdy się nie zmienisz — zmienia ton głosu.
— On też mi obiecał, że wróci, a jednak umarł. To były tylko puste słowa. — Zamykam drzwi za sobą. 
Nie mam ochoty na rozmowę. Staję przed lustrem. Nie widzę tam jakoś pięknej blondynki o niebieskich oczach, ubranej na złoto, lecz morderczynię z maczetami w rękach, oblepioną krwią niewinnych. Przejeżdżam palcami po szramach na policzku i ramieniu. To na nic. Już chyba wybrałam. Nadal chcę to wszystko zmienić. Niestety, chyba jednak nie starczy mi siły. Zaczynam poddawać się moim morderczym instynktom. Będę prowadziła akademię oraz mentorowała inne dzieciaki. Kiedy nadarzy się okazja, wznowię bunt, ale jeszcze nie teraz. Skupię się na wyszkoleniu dzieciaków właśnie do tego zadania. Mogą się do tego przydać. Zabiję Strażników, aż w końcu Snowa!
Przebieram się w pidżamę i dość szybko usypiam.