wtorek, 30 grudnia 2014

Rozdział 25: Szczenięca miłość cz. 1

Wstaję rano na śniadanie. Po prysznicu zakładam jakieś luźne ubrania i schodzę do salonu. Rodzice są już w lepszych nastrojach niż wczoraj, gdy dowiedzieli się o zdradzie Dominicka. Witam się z nimi całusem w policzek. Od dawna nie byliśmy tacy. Poświęcają mi teraz dużo uwagi. Tata już nie czyta gazetek przy śniadaniu. Widać, wczorajszy dzień naprawdę ich odmienił. Bardzo się cieszę.
— I jak się spało, kochanie? — Pyta mama.
— Standardowo dręczyły mnie koszmary. Jakoś udało się przeżyć tę noc.
Nalewam soku do szklanki i nakładam sobie na talerz cztery kanapki.
— A właśnie. Wiem, że to jeszcze nie teraz, ale wypada kupić śpioszki dla dziecka — mówi mama.
— Teraz? Jeszcze do tego daleko. Znając mnie, bym kupowała na ostatnią chwilę. — Zaczynam się śmiać. — Muszę jechać? Nie chcę, żeby ktoś mnie widział — dodaję.
— Nie. Powiemy, że szukamy śpioszek dla naszego dziecka lub dla dzieciaczka przyjaciółki czy też siostry — odpowiada tato.
— To trochę banał, ale może być. Dziękuję wam. — Wstaję i ich przytulam.
Kończymy w spokoju jedzenie. Rodzice już mają wychodzić, więc macham im, stojąc na ostatnim stopniu schodów. Nie będę już schodzić, bo to trochę męczące. Rozlega się nagle dzwonek do drzwi. Kogo tutaj nosi tak wcześnie rano? Na wszelki wypadek chowam się za ścianą na drugiej kondygnacji schodów.
— Dzień dobry.
— Dominic, co ty tutaj robisz o tej godzinie? — Rodzice udają zaskoczonych.
— Szukam Lisy, jest może?
— Pojechała do Kapitolu ze swoimi trybutami. Niestety, nie wróciła jeszcze. — Mama udaje płacz.
— Zaprzyjaźnieni zwycięzcy szukają jej w Kapitolu. Jak tutaj się pojawi dadzą mi państwo znać?
— Oczywiście, sami wybieramy się na poszukiwania. — Ledwo powstrzymują nerwy.
Wiem, że chcą go udusić gołymi rękoma, ale dla mojego dobra się powstrzymują i dzielnie udają.
— Bardzo państwu dziękuję. Też pójdę jej szukać. Jeśli ją znajdę sprowadzę do państwa całą i zdrową.
— Jesteś dobrym chłopakiem. Błagam, sprowadź naszą córcię do domu — tata cedzi przez zaciśnięte zęby.
Mało brakuje, a wybuchnę głośnym śmiechem. On się o mnie martwi? On mnie szuka? Dobry żart. Słychać zamykające się drzwi.
— Córciu, już poszedł. — Mama zmienia ton głosu na normalny.
Pomału schodzę do nich.
— Najchętniej zatłukłbym tego gnojka na miejscu. — Tatuś wybucha złością.
— Spokojnie, ważne, że nic nie wie. Idźcie na te zakupy, a ja w tym czasie odpocznę. — Przytulam ich.
— Dobrze, nie przemęczaj mi się tu. — Śmieje się mama.
— Tak jest! — Salutuję, po czym również zaczynam się śmiać.
Pomału wchodzę na górę i przyglądam się z okna, jak rodzice przemierzają ulicę. Zmienili swoje nastawienie. Już nie są tacy ponurzy i strachliwi. Jestem z nich dumna.
Siadam na łóżku. Akurat teraz chce mi się pić... Może lepiej by było, gdyby kuchnia została moim pokojem?
Schodzę pomału. Słyszę otwieranie się zamka w drzwiach. Czyżby rodzice czegoś zapomnieli? Wszystkiego po nich się można spodziewać. Wychodzę do kuchni i nalewam sobie szklankę soku.
— Pamięć absolutna. Czego zapomnieliście? — Śmieję się.
— Powiedzieć mi, co się z tobą dzieje.
Gwałtownie się odwracam i upuszczam szklankę na widok Dominicka.
— Co ty tu robisz? — Pytam oniemiała.
— Pomyślmy,  twoi rodzice brzmieli przekonująco, jednak coś mi tu nie grało. Wiem, gdzie chowacie zapasowe klucze. Kiedy zamierzałaś mi powiedzieć?
— Nigdy — odpowiadam oschle.
— A to czemu? Chyba mam prawo wiedzieć, że zostanę ojcem. — Podchodzi coraz bliżej.
— Ty już dla mnie nie istniejesz. Dziecko sobie poradzi. Sprzeda się mu jakąś bajeczkę o śmierci ojca i tyle. — Patrzę na niego z obrzydzeniem.
— Nie dałaś mi tego wyjaśnić. — Przysuwa się tak blisko, że nasze oczy praktycznie się już stykają.
— Nie chcę słuchać twoich kłamstw! — Wymijam go, kierując się w stronę schodów.
Dominic łapie mnie za rękę i przyciąga do siebie, zanim zdążę pokonać ostatnie kroki dzielące mnie od drzwi mojej sypialni. Patrzę  na niego z kręcącą się w oku łzą.
— Pamiętasz, jak się wszystko zaczęło? No wiesz ty i ja.


***
Nasz związek wbrew pozorom zaczął się bardzo późno. Mimo, iż byliśmy przyjaciółmi ledwie go znałam. Po tych słowach pocieszenia, które mi powiedział w lesie, poczułam siłę. Myślałam o spełnieniu obietnicy danej bratu.
Pewnego dnia, gdy miałam 14 lat, a on 16, wracałam z treningu w akademii. Pamiętam to, jak dzisiaj. Pada deszcz, ale akurat mam na sobie szarą bluzę z kapturem, więc zarzucam go na głowę. Zanim ruszam do domu, ktoś mnie zatrzymuje. Dominic.
— Hej.
— No cześć.
— Wiem, że to nie jest odpowiednia pora na to. Chciałem ci powiedzieć już wcześniej, ale byłaś załamana po śmierci Stevena. Zakochałem się w tobie.
— Dominic, byłeś przyjacielem mojego brata. Tworzyliśmy paczkę przyjaciół, ja, ty, Steven, Tania, Chris i Johanna. Mimo to traktuję cię, jak znajomego i trochę za słabo się znamy.
Mało mi się podoba stanie tu i moknięcie, więc odchodzę. Straszna ulewa. Skręcam w uliczkę po mojej lewej stronie. O dziwo moim oczom ukazuje się adorator. Jego twarz zdobi szeroki uśmiech.
— Wygląda na to, że jesteś szybki i umiesz się dobrze skradać.  Na mojej twarzy również pojawia się uśmieszek.
— To już coś więcej o mnie wiesz.  Podchodzi bliżej.
— Ty nie odpuścisz, co? — Zaczynam się uwodzicielsko uśmiechać.
— Trochę mnie jednak znasz, więc wiesz, jaka jest odpowiedź.
— Podobno podczas rywalizacji możesz lepiej poznać drugą osobę. Sprawdzimy to?  Pytam.
— Co masz na myśli?
— Bieg z przeszkodami. Niedaleko stąd jest las. Przeszkodami są tam zawalone drzewa, nieduże rowy i tak dalej. Deszcz to dodatkowe utrudnienie. Jeśli ze mną wygrasz, pomyślimy nad „nami”, ale jak ja zwyciężę, odpuścisz?  Podaję propozycję.
— Niech będzie, prowadź.
Często biegam w tym lesie. Znam go na wylot. Nie ma szans ze mną wygrać. Kocham rywalizację. Minęło niewiele czasu od śmierci Stevena, a ja już wyszkoliłam się we władaniu każdym rodzajem broni. Nie idzie mi jakoś śpiewająco, jednak to się zmieni.
Po upływie dwudziestu minut docieramy na miejsce. Odkładamy torby i ustawiamy się przy dwóch w równoległej do siebie odległości, rosnących drzewach. To jest nasza linia start. Podobnie wygląda meta.
— Jesteś gotowy?
— Tak.
—  zaczynam odliczanie.
— 2.
— 1.
— Start!
Naprawdę, ten deszcz jest sporym utrudnieniem. Ledwo widzę, gdzie biegnę. Znam ten las na pamięć, więc nie muszę widzieć. Dominic się zgubi. W ostatniej chwili dostrzegam zawalone drzewo. Szybko je przeskakuję. Odwracam głowę do tyłu, a jego brak. Już nie ma szans mnie dogonić.
— Coś taka wolna? To ma być wyzwanie?  Zaczyna się podśmiewać.
Jest obok mnie. Nie daruję. Przyspieszam. Czas na rowy. Szyderczo się uśmiecham. Jak tutaj polegnie, to jego koniec. Omijam zwinnie jeden rowek za drugim. Oj, chłopaczek się wywala, tak, jak przypuszczam. Chwila zagapienia na niego i ląduję na glebie. Co jest?! Jak to możliwe, że nie zauważyłam tego rowku? Pamiętałam o nim. Ten chłoptaś mnie rozprasza. Wyprzedza mnie. Szybko się podnoszę i zaczynam dalej biec.
— Nie wygrasz ze mną!  Krzyczę.
— To patrz, jestem pierwszy.
I zaliczył kolejny rowek. Jestem taka zdezorientowana, że nie wiem, gdzie jest kolejny dołek. Co się ze mną dzieje? Mijam rywala, a ten łapie mnie za rękę, odpycha do tyłu i rusza, jak z procy.
— To no fair!  Irytuję się.
— W miłości i na wojnie wszystkie chwyty dozwolone.  Odwraca się w moją stronę, żeby pokazać swój uwodzicielski uśmiech. To jego błąd.
Wbiega prosto w drzewo. Nie mogę się powstrzymać od śmiechu, jednak biegnę dalej. Wyprzedzam go. Skaczę z „piaszczystego urwiska”. Jest dość małe. Również takie biegi urządzałam sobie z bratem. Tutaj są jeszcze bajorka. Wszędzie jest teraz pełno błota.
— Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo! — Dociera do mnie głos z niewielkiej odległości.
On nigdy nie odpuści? Muszę to wygrać dla świętego spokoju. Małe jeziorko. Woda sięga mi do pasa, lecz biegnę dalej. Strasznie ciężko jest. Nie przegram tego! Nie mogę! Dobra, jestem po drugiej stronie. Ostatnia prosta i meta. Emocje rosną, jestem pewne wygranej. I gleba. Ten młokos we mnie wbiega. Ledwo się czołgamy do mety. Próbuję wstać, jednak znowu mnie przewraca, a ja jego. Moja ręka jest już na linii. Przyglądam się chłopakowi. Za chwilę mój wzrok wędruje w górę. Nie!! Jest remis. To całkiem zabawne.
— A przewidziałaś remis?
— Dogrywka. Tym razem może coś innego — oświadczam.
— Nie możemy od nowa biec?  Na jego ustach widnieje uwodzicielski uśmieszek.
— Nie, mam na dzisiaj dość. Spójrz, jak ja wyglądam, jestem cała ufajdana w błocie.  Oburzam się.
— Oj, tam.
Wracamy po torby i idziemy do domów. Gdy już jestem przy swoim, Dominic opiera rękę o mur, zatrzymując mnie w ten sposób. Teraz patrzymy sobie głęboko w oczy.
— Przepuść mnie, chcę wejść do domu.
— Jesteś słodka, kiedy się tak złościsz.  Ponownie się uśmiecha.
— Jesteś okropny, odwal się.  Nie wytrzymuję i odwzajemniam gest.
Przechodzę pod jego ręką.
— Gdybym był okropny, nie uśmiechałabyś się tak.
— To nie jest prawda!
— Jutro na sali?  Pyta.
— Ale co?  Dziwię się.
— Dogrywka.
— Pewnie, skopię ci tyłek.  Otwieram drzwi.
— No, na pewno.  Puszcza mi oczko i odchodzi.
Wchodzę do domu. Matka, jak mnie tylko dostrzega, denerwuje się. Kieruję się do łazienki i wrzucam torbę oraz ubrania do pralki, a następnie biorę prysznic. O nie daruję mu. Jeszcze nie wie, z kim zadziera. Wtulam się w cieplutką kołdrę i już się nie mogę doczekać jutra.