wtorek, 16 grudnia 2014

Rozdział 22: Odkrycie mrocznego sekretu

Wstaję dość wcześnie rano. Kolejne dni minęły. Już po pokazach. Dzisiaj muszę pożegnać trybutów, bo za parę godzin znajdą się na arenie. Przebieram się w białą bluzkę i koszulkę, białe spodnie oraz tego samego koloru buty na koturnie. Na głowę zakładam białą czapkę z daszkiem. Jest pięknie.
Schodzę do salonu. Rozsiadam się na kanapie i czekam na Monice oraz Samuela. Jakieś pół godziny później się pojawiają.
— Ok, słuchajcie, właśnie za parę godzin traficie na arenę. Jedno przeżyje. Trzymajcie się planu, a może to właśnie któreś z was tutaj wróci.
— Ma się rozumieć — odpowiada Samuel.
— Zjedzcie coś i widzimy się przy windzie.
Dzieciaki posłusznie idą wykonać moje polecenie. Ja udaję się do windy, gdzie chcą ich pożegnać ekipy przygotowawcze. Dostrzegam tam oczywiście, moją, która teraz zajmowała się Monicą. Grim patrzy na mnie ze smutną miną. Podobną do tej, kiedy to ja ruszałam na arenę.
Po zjedzeniu śniadania przychodzą trybuci, żegnają się z ekipami, po czym podążają za mną. Odprowadzam ich pod sam poduszkowiec. Styliści lecą osobnym, a ja tymczasem wracam do siebie. 
Siadam z tymi „lepszymi” dworzanami Snowa razem z innymi zwycięzcami. Rozmawiają nie mam pojęcia, o czym. Nie interesuje mnie to. Czekam tylko na rozpoczęcie. Dwie godziny mijają szybko. Zaczyna się odliczanie. Wyglądają na pewnych siebie. W oczach mają rządzę mordu. Doskonale, tacy mają być. Żeby zdobyć sponsorów muszą pokazywać się z tej strony. 10 sekund do startu. Emocje rosną. Słychać entuzjastyczne krzyki Kapitolskich baranów. Żałuję, że nie mam zatyczek do uszu. Ruszają. Biegną po zlodowaciałej arenie. Samuel łapie za siekierę, a po chwili zabija pierwszą ofiarę. Znak rozpoczęcia rzezi. Monica i reszta dobiegają pod Róg Obfitości. Mordują bez opamiętania. Kilkoro im ucieka, ale to nic. Arena jest kopułą, więc daleko nie zajdą. Moi trybuci gonią jakiegoś dwunastolatka, to jest śmieszne. Te pamiętne czasy, kiedy ja tam byłam. Zaraz chwilaa... znowu się zapominam. Z innej perspektywy oglądanie jego wnętrzności wydaje się obrzydliwe. Świetnie się bawią to dobrze. Też nie umiałam powstrzymywać radości z każdej zamordowanej przeze mnie osoby. Muszę pamiętać, że mam z tym skończyć.
— Świetnie sobie radzą. — Słyszę za sobą głos Lyme.
— Też tak sądzę — odpowiadam.
— Są doskonali. — Cashmere znowu sztucznie się uśmiecha, spoglądając na mnie.
Spędzam jeszcze ze cztery godzinki z nimi. Potem, pod pretekstem przejścia się samej, opuszczam towarzystwo. To świetna pora na śledztwo. Od czego zaczynać? 
— Czekaj chwileczkę. — Ktoś za mną krzyczy.
— Lyme, Cashmere mówiłam, że chcę iść sama. — Oburzam się.
— Im więcej, tym weselej. Też chciałyśmy się przejść.
Utrudniają mi bardzo. No dobra, chcą iść, więc niech tak będzie.
Przemierzamy we trzy puste ulice Kapitolu. Wszyscy są w domach lub na głównym Placu i oglądają Igrzyska. Cashmere dość głośno zaczyna rozmawiać o modzie. Szkoda, że tak bardzo mnie to nie obchodzi. Chcę się od nich uwolnić, jak najszybciej.
— Co taka smutna? — Lyme szturcha mnie w ramię.
Nawet nie mam zamiaru na to odpowiadać. Idę dalej przed siebie, patrząc w każdą uliczkę. Nie wiem, w sumie, czego szukam. Może Dominica? Po czterdziestu minutach łażenia mam wrażenie, iż nic nie znajdziemy. Skręcam w uliczkę po mojej prawej. Silna ręka Lyme mnie zatrzymuje.
— Zmieńmy trasę.
— Tędy jest skrót do ośrodka szkoleniowego. Chce Ci się taki kawał zawracać? — Pytam zdumiona.
— Pewnie, jeszcze dłuższa przechadzka nam nie zaszkodzi. — Widać zakłopotanie na jej twarzy.
Wyrywam się jej jakoś i biegnę w tę uliczkę. Na koturnach to jest dość trudne, jednak one mają obcasy, więc nie mogą za mną nadążyć. Rozglądam się wszędzie. Co niby takiego jest w tym miejscu, że nie mogę tędy iść? Zrezygnowana, nie mogąc nic znaleźć przy ostatnim domu, zatrzymuję się. W oknie jest zapalone światło. Jakaś kobieta siedzi na parapecie pół naga i całuje się z jakimś facetem. Niby czemu mam tędy nie iść? To jest normalka... Zaraz, zaraz... to nie może być prawda. Kiedy tamto Kapitolskie dziwadło wciąga chłopaka w głąb pomieszczenia, dostrzegam jego twarz... Dominic, ty świnio! Podchodzę bliżej. Nie wierzę w to, co widzę.
— Lisa! Spokojnie, wszystko ci wyjaśnię! — Cashmere mnie dogania.
— Niby w jaki sposób to wyjaśnisz?! Widzisz, co on robi?! — Krzyczę.
— To nie tak, jak myślisz. — Blondynka nie odpuszcza.
— Ty też zejdź mi lepiej z oczu. — Coraz głośniej się wydzieram.
W końcu powolnym krokiem dociera do nas Lyme.
— Chodź, Liso. Cashmere, skoro tak go bronisz i tego, co robi, zostań tutaj sobie. — Wypowiada to stanowczo.
Ruszamy dalej obie. Triumfatorka z dystryktu pierwszego zostaje pod domem, gdzie ten zdrajca zabawia się w najlepsze z kolorowym dziwadłem.
— Jak on mógł mi to zrobić. — Zaczynam płakać.
— Widzisz, to jest trochę bardziej skomplikowane.
— Wiesz, o co chodzi to mi powiedz?! — Zatrzymuję się.
— Nie zrozumiesz, poza tym, to nie ja jestem ci winna wyjaśnienia.
— Ty też jesteś przeciwko mnie? Trzymasz stronę Cashmere! — Uciekam od niej, mam wszystko gdzieś.
— Czekaj! — Słyszę jej krzyki, lecz nie mam zamiaru się zatrzymywać.
Wbiegam w kolejną uliczkę i chowam się za domem. Dlaczego to zrobił? Zasrana świnia... nigdy mu tego nie wybaczę. To jest koniec!
Dobra, ruszam dalej. Co ja teraz mam robić? Wszyscy się zmówili przeciwko mnie... Co robić? Ocieram łzy. Po jakimś czasie jestem przy barze. Znajduje się niedaleko ośrodka szkoleniowego. Siadam przy barku i zamawiam drinka. Utopię swoje gorzkie żale w alkoholu. Zamawiam kolejne i kolejne.
— Nie za dużo? — Dosiada się do mnie Finnick.
— Nie — odpowiadam oschle. — Kelner jeszcze jednego — mówię, dopijając resztę.
— Proszę już tej pani nie dolewać. — Triumfator z czwórki zwraca się do kelnera i wyrywa mi z ręki szklankę.
— Co ty robisz? Chcę się jeszcze napić.
— Wystarczy ci. Posłuchaj mnie przez chwilę. — Łapie mnie za rękę, a następnie przyciąga do siebie.
— Dobra, słucham. — Rozsiadam się wygodniej na krześle.
— Niech Dominic sam się z tego wytłumaczy. My nie możemy ci o tym powiedzieć. To bardziej skomplikowane. Z resztą, lepiej usłyszeć wyjaśnienia od tej osoby niż od kogoś obcego, prawda? — Jego słowa wydają się mieć sens.
— Niech będzie.
— Chodź, nie siedź tutaj i nie pij. Tym sposobem niczego nie załatwisz. Chcesz wiedzieć, co się dzieje? — Uśmiecha się.
— Tak. — Wstaję. — Kelner, jedno wino na wynos — dodaję.
— Nie przesadzasz?
— Muszę, chociaż tylko jedno. — Opieram ręce na ladzie.
— No dobra, ale tylko jedno. — Finnick bierze moje zamówienie do ręki.
Idziemy do ośrodka szkoleniowego. Pomaga mi dostać się, aż do samego salonu. Stawia wino na stole.
— Mógłbyś załatwić, żeby apartament był pusty? Chcę z nim porozmawiać w cztery oczy. Niech tu przyjdzie. — Otwieram butelkę.
— Ok, tylko nie przesadzaj. Widzę, że ledwo się trzymasz na nogach. — Wchodzi do windy.
Czekam dość długo. Prawie wypijam całe wino. Zostaje ostatnia lampka. Wątpię, iż Dominic przyjdzie. Wyglądam przez okno. Wszystko spowija mrok. Nic dziwnego, w końcu jest noc. Idealny nastrój do mojego humoru. Słychać windę. Ktoś wjeżdża na górę.
Skrada się za mną. Dopijam ostatni łyk wina.
— Nareszcie jesteś — zaczynam rozmowę.
— Nie sądziłem, że ty tutaj jesteś. Finnick powiedział mi, żebym pilnie porozmawiał z Glossem, który czeka w salonie. — Przeczesuje dłonią włosy.
— Dobra ściema. — Uśmiecham się.
Podchodzę do niego powoli. Jedyne, co w tej chwili czuję, to obrzydzenie.
— I jak się czujesz? — Zadaje pytanie, chcąc zmienić temat.
Gorszej decyzji podjąć już nie może. Nie wytrzymuję. Uderzam go z liścia w twarz.
— Ty zasrany tchórzu, chociaż byś miał odwagę się przyznać! — Wydzieram się.
Chcę uderzyć go znowu, jednak chłopak łapie mnie za łokieć i przyciąga do siebie.
— O czym ty mówisz?
— Nie udawaj idioty! — Wyszarpuję się.
— O co ci chodzi?! — Jest zdezorientowany.
Chyba nie wie, że go widziałam. Nikt mu o tym nie powiedział, albo chce mnie nabrać.
— To już koniec, rozumiesz? Między nami koniec. Nienawidzę cię. — Wybiegam z salonu.
Biegnę prosto do windy. Zjeżdżam na sam dół i chowam się za ścianą. Dominic, wybiega po chwili z ośrodka. Nie chcę go znać. Ponownie podchodzę do windy i tym razem naciskam przycisk z cyfrą 2. Wjeżdżam na piętro Lyme, Enobarii i Brutusa. Aktualnie są tam tylko Lyme i Finnick.
— Jak poszło?
— Wszystko skończone — odpowiadam.
— Na pewno da się to jakoś inaczej załatwić. — Lyme sięga po szklankę z whiskey.
— Nie, ja mam dość. Finnick powiedział mi, że nie mogliście wyjawić mi prawdy. Szczerze mówiąc, nie chcę jej znać. Czy mogę u ciebie zostać? Na swoje piętro nie wrócę. — Dukam przez łzy.
— Oczywiście, kochana. — Kobieta zaprowadza mnie do wolnego pomieszczenia dla gości.
Finnick składa pocałunek na moim policzku oraz deklatuje, iż wszystko będzie dobrze. W jakim on świecie żyje? To koniec...
— Jest ci ciężko, wiem. Tak w ogóle, ile ty wypiłaś? — pyta Lyme.
— Nie wiem — mamroczę.
— Kładź się spać. Wytrzeźwiej i dopiero pogadamy dobrze? — Proponuje.
— Spoko — odpowiadam.
Idę pod prysznic, by zmyć z siebie wszystkie te nieprzyjemności dzisiejszego dnia. Potem rozkładam się na łóżku, nadal nie mogąc przestać płakać. Tyle wypiłam, że może jutro nie będę nic pamiętać? Kusząca opcja. Zapomnienie tego to najlepsza rzecz.  Cała sytuacja jest po prostu porąbana. Moje życie nie było tak skomplikowane, kiedy byłam dzieckiem. Może, dlatego, że nic nie rozumiałam? Dość normalnie było, zanim zgłosiłam się do Igrzysk. Od tamtego czasu napotykam na komplikacje. Każdego dnia jest coraz gorzej. Nienawidzę Dominica, nienawidzę Kapitolu, nienawidzę całego świata. Gdybym wiedziała, co mnie czeka, nie zgłosiłabym się na te zasrane Igrzyska! Teraz już za późno na to. Mogłam się wcześniej zastanowić. Żądza zemsty całkiem przysłoniła mi zdrowy rozsądek. Jestem taka głupia i naiwna. Za dużo wypiłam i nie mam siły dłużej płakać, ani nawet pozostać przytomną. Jutro zastanowię się nad tym wszystkim. Pogadam z Lyme. Oby zdecydowała się jednak wyjaśnić mi to wszystko. Po tym zasypiam.