piątek, 14 listopada 2014

Rozdział 18: Tourne

Tak, to już dzisiaj jest Tourne zwycięzców. Całe pół roku minęło mi na trenowaniu dzieciaków z mojego dystryktu. 
Siedzę w ostatnim wagonie i patrzę na zmieniający się krajobraz za oknem. Z każdym dniem coraz bardziej zapominam o moim prawdziwym celu, czyli wznowieniu buntu. Nie ma ku temu okazji. Czuję się bezsilna. Odwiedzamy dystrykt za dystryktem. Spoglądam na twarze rodzin zamordowanych przeze mnie dzieciaków. Czytam z kartek, lecz to, co tam jest, to tylko puste słowa. Nic nieznaczące. Ci ludzie nic mnie nie obchodzili, więc czemu mam się niby rozczulać i mówić własnymi słowami? Jedynie... jedynie jedna osoba... tak mi się wydaje... tylko jedna osoba coś dla mnie znaczyła... Chris. Nie mam chyba na tyle odwagi, żeby spojrzeć w oczy jego rodziców. Wiem, pozwolili mi wbić broń obok jego nagrobka na znak, że nie mają mi za złe, ale za to ja mam sobie dużo do zarzucenia. Sporo się w tym czasie pozmieniało, jednak poczucie winy pozostaje do tej pory. Nie chcę dłużej nad tym myśleć. 
Spotkanie w Pałacu Prezydenckim. Najchętniej w ogóle bym tam nie jechała, ale niestety jestem do tego zmuszona. Chcę mieć już to za sobą. Styliści pomagają mi się przygotować w ciszy. Moje kontakty z ekipą też raczej się urywają. Nie rozmawiamy ze sobą o niczym poza strojem, makijażem oraz fryzurą. Bywa, jedni odchodzą, ale drudzy przychodzą. Ubrana jestem w suknię sięgającą mi do połowy ud w złoto-srebrnych cekinach oraz posrebrzanych dziesięciocentymetrowych szpilkach. Włosy są sfalowane i zgarnięte w jeden bok.
Wchodzę, trzymając za rękę Dominica. Wszystkie oczy są zwrócone na mnie. Byle mieć to za sobą... Kolorowe dziwadła jeszcze gorzej ubrane niż podczas wywiadów, a już myślałam, że to niemożliwe. Nie mam zamiaru rozmawiać z nikim. Jacyś żałośni klauni. Jest tu każdy kto jest kimś? Tak im się tylko wydaje... wielcy panowie świata... do tyłka nawet nie dorosną zwycięzcy...
Idę tańczyć z moim mentorem. Po jakimś czasie przychodzi do mnie Anges i przedstawia drugiego organizatora Igrzysk, Seneca Crane’a. W tym roku było ich aż dwóch. Alberta chcieli się pozbyć, więc dali mi go zabić. Ten cały Seneca też długo nie pożyje. Oczywiście, muszę z nim zatańczyć. Unikam jego wzroku cały czas, aż w końcu zadaje jakieś pytanie:
— I jak, podoba ci się bal?
— Niezbyt.
— Nie musisz być oschła.
— I tak długo nie pożyjesz. Znudzisz się prezydentowi i zginiesz. — Uśmiecham się drwiąco.
— Mówisz?
— Mówię. — Rzucam na odchodne.
Przemówienie Snowa. Dajcie mi nóż, maczetę, a nawet byle co i go zabiję. Stoję, patrząc w te jego zimne, jadowite oczy.
— Dziś jest ostatni dzień jej Tourne. Liso, twoja odwaga, poświęcenie oraz determinacja były dla nas inspiracją i myślę, że dalej będzie nas inspirować, aż do końca twojego życia — mówiąc to podnosi drinka do góry.
Wszyscy piją za mnie toast, a zaraz wystrzelane zostają fajerwerki. „Do końca mojego życia”? Widać, że szybko zechce się mnie pozbyć. Do końca unikam kontaktów z kimkolwiek. Wodzę wzrokiem bez celu po sali balowej. Nie lubię takich imprez. Najchętniej bym się stąd urwała.
Wychodzę na balkon. Patrzę na rozweseloną gromadę ludzi, która nie jest „kimś”, żeby być w środku, ale mimo to koczują na zewnątrz. Jakie to żałosne...
— Wypatrzyłaś coś ciekawego? — Słyszę głos za plecami.
— Same kolorowe pawie na dole. — Uśmiecham się.
— Też mi się niedobrze robi na ich widok. — Obejmuje mnie ramieniem.
— Dominic... — zaczynam, lecz brakuje mi jakby to ująć... odwagi.
— Hmm? — Rozmówca wpatruje się we mnie.
— Ja... — znowu zdanie więźnie mi w gardle.
— Rozumiem. Nie masz dla mnie tyle czasu, co dawniej. Treningi, teraz Tourne, a potem mentorowanie. — Znowu wbija wzrok w kolorowe dziwadła.
Nie wiem, co mu powiedzieć, więc milczę. Wchodzimy znowu do środka. Tańczymy przez jakiś czas. Po powrocie do pociągu biorę prysznic i się kładę. Jutro wreszcie wrócę do mojego dystryktu. Wszystko wydaje się dobrze, a jednak... niepokoi mnie jedna rzecz... przemówienie Snowa. Chce się mnie pozbyć to jest bardziej niż oczywiste.